„Pigwa 2017”

Czemu „Pigwa 2017” przetrwała w słoiku do dzisiaj? Czemu mogę ją dodawać do herbaty, albo jeść łyżeczką i nie czuję, że już się do niczego nie nadaje? Mimo że ma już tyle lat. Czemu smakuje tak dobrze, rozpływa się w ustach i wyraźnie czuję jej słodko-kwaśne nuty?

Czy gdybym zamknęła nas w słoiku, też byśmy nadal tak samo smakowali? Czy umielibyśmy ze sobą wytrzymać tyle czasu w zamknięciu? Czy nasze słodko-kwaśne nuty zamieniłyby się w gorycz? Zgniły, spleśniały, albo zostały zjedzone przez robaki? Nie chciałeś być zawekowany, więc zostałam sama w otwartym słoiku, i czuję jak zamieniam się w pył. Mój miąższ usechł, a ja nie mam sił na domknięcie słoiczka, by nie ulegać dalszemu rozkładowi. Nie dopuszczam też żadnego innego dodatku poza tobą, a wiem, że ty wolisz wylądować w słoiku o piękniejszych kształtach, i zmieszać się z bardziej wysublimowanym smakiem. Pozostało mi więc wąchać powietrze w tęsknocie za twoim zapachem, i pogodzić się z rozkładem moich składników. I nabierać czasem na łyżeczkę „Pigwę 2017” na potwierdzenie, że i my mogliśmy przetrwać. Że i my mogliśmy do tej pory cieszyć zmysły.

 

Photo by Jojo Yuen (sharemyfoodd) on Unsp

Continue Reading

Odebrane marzenia

Ludzie żyją po to by spełniać swoje marzenia przez odbieranie ich innym… Wygrywają najsilniejsi emocjonalnie. W dzisiejszych czasach psychopaci żyją jak pączki w maśle. Ja się kurwa nie umiem z tym pogodzić. Walczmy o resztki uczuć. Nie nazywajmy żenującymi naszych słabości, wrażliwości, tęsknot. To dzięki nim jesteśmy jeszcze ludźmi… I to jest w nas właśnie piękne, bo sprawia, że działamy czując, a nie poddając się instynktom i pragnieniu władzy. Ale to w nas zanika, odchodzi w przeszłość jako cecha wydrwiona przez nadczłowieka, który gardzi tym co ckliwe. Tym co delikatne. Jak ciało składające się z cienkiej skóry, z której łatwo wycisnąć pot, łzy i krew…

To zdjęcie łamie serce. Ale coraz mniej jest serc na świecie podlegających złamaniu. Panuje nie-czułość, nie-miłość, nie-ckliwość, nie-tęsknota. Zapanowała już całkiem nie-ludzkość. Czy jak Nietzsche to nazywał – NADLUDZIE. Ostatnie ludzkie serca się łamią, inne już dawno zamieniły się w skałę.

Continue Reading

Jeśli tak bardzo walczymy o wolność, to dajmy ją innym!

Marzy mi się język, w którym odnosimy się z szacunkiem do innych ludzi. Nie ważne jakiej płci, nie ważne jakiej religii, jakiej diagnozy psychologicznej, jakiego koloru skóry, czy jakiej orientacji seksualnej. Bez podziałów na kategorie ludzi. Tam gdzie poprzez pan, czy pani, podkreśla się wagę stanowiska, jakie zajmuje dana osoba (Pani Profesor, Pan Doktor. Pani Kanclerz, Pan Dyrektor.) Ale w którym nie jest to wymagane, bo ważniejsze jest mówienie do siebie po imieniu, tak, wtedy byłoby idealnie – niezależnie właśnie od tego stanowiska, rangi, hierarchii i wieku. W którym zwracając się do kogoś, którego płci, czy też „wagi” jako człowieka mogę nie umieć rozpoznać na pierwszy rzut oka, i nie strzelam końcówką żeńską albo męską, ani formułą „pan/pani” mając 50 % szans, że nie trafię, i że sprawię tej osobie przykrość, również tej osobie, co do której nadużyję sformułowania pan, czy pani, dając jej do zrozumienia, że jest ode mnie starsza, albo zdystansowana, w każdym razie dalsza – a my wszyscy jesteśmy spragnieni bliskości. Którą może nam zapewnić to rozpoczęcie traktowanego każdego innego człowieka jak kolegi, przyjaciela, brata. (…)

Continue Reading

Czy ja w ogóle jeszcze JESTEM?

Nie pamiętam już, jaki miałam ulubiony kolor. Czy niebieski jak niebo, spokój i smutek? Czy ciemnoczerwony jak wino, w które często patrzyłam odwracając wzrok od życia? A może zielony jak trawa, w której tak bardzo lubię się cała topić? Czy jednak żółty jak słońce, w które teraz patrzę oślepiając zmysł wzroku, bo już nie wierzę moim oczom? I kieruję moje ciało spragnione ciepła do jego promieni, którym jako jedynym pozwalam się pieścić. Nie wiem już sama, czy jestem bardziej spragnione bliskości, czy jednak mocniej się jej boję. Niczego już zresztą nie jestem pewna (…)

A jakie było moje ulubione jedzenie? Pewnie jakieś ciasto? A może jednak jakieś warzywo albo owoc? A może kaszka kukurydziana, czy też puree ziemniaczane? Bo one tak łatwo się przełykają. A przecież od kilku lat mam problemy z jedzeniem, i ze wszystkim co związane jest z życiem. Więc zapomniałam już co to smak. Ważniejsza dla mnie jest lekkość i delikatność, bo nie daję już rady z niczym ciężkostrawnym. Nie mam też odwagi na ostre albo kwaśne smaki. Ukojenie znajduję w mdłości.

Albo ulubione miejsce? Gdzie się ono podziało? Czy to ten plac zabaw, na którym od małego przesiadywałam w piaskownicy, i gdy byłam starsza, paliłam tam papierosy? O, i to tam pierwszy raz się całowałam. Z takim fajnym chłopakiem! Jak on miał na imię? Co się z nim stało?

A może tym moim ulubionym miejscem była jednak ścieżka prowadząca do lasu za moim blokiem, po której dreptałam z moim psem? Ojej, tak przypominam sobie mojego psa! Nikt mnie tak nie kochał jak on. Za nikim tak nie tęskniłam, gdy ktoś kazał mi go porzucić, żeby przeprowadzić się za jego marzeniami.

A jakie były moje marzenia? Kiedy zniknęły?! I jak mogłam im pozwolić aż tak się oddalić? I kim marzyłam, że zostanę gdy dorosnę? Nauczycielką? Bo tak lubiłam panią od polskiego przecież. Boże, ona była dla mnie jak druga mama. Czemu nie byłam na jej pogrzebie?

A może chciałam być pisarką? Tak, pisałam przecież takie długie opowiadania pełne moich najgłębszych pragnień. A czemu teraz nie mogę sobie przypomnieć żadnego pragnienia? Może uznałam, że nigdy ich nie dam rady zaspokoić, i nie ma sensu ich w sobie nosić?

Jak mogłam tak bardzo zagłuszać i unieważniać głos własnego serca? Jak bardzo mogłam oddać swoje życie w czyjeś ręce? Jak mogłam zapomnieć o tylu miejscach i rzeczach, które tak bardzo kochałam? Jak mogłam nie zauważyć zniknięcia tylu osób wokół? Czemu nie wierzyłam w żaden swój ruch, i potrzebowałam czyjejś ręki, żeby mnie ciągnęła za sobą jak worek z przyborami domowymi? I jak mogłam nie zauważyć, że ta ręka, której złapałam, ciągnie mnie dalej i dalej od mojego życia? Komu je oddałam? A nie! Nie, tego nie chcę akurat pamiętać.

Tak bardzo bym chciała przenieść się z powrotem do tego, z czego chciałam ulepić swoje życie, ale ta glina już stwardniała. Mój dawny sen nigdy się nie spełni, bo nie dałam mu się śnić wtedy, kiedy był czas śnienia. Za późno udało mi się obudzić. Z koszmarnej jawy, do której nie chcę wracać. I mam wrażenie, że ciągle w niej jestem. Czy ja w ogóle jeszcze JESTEM? Czy ja w ogóle jeszcze BĘDĘ?”

Photo by Joshua Sortino on Unsplash

Continue Reading

Nie wolno oddawać własnej wolności. NIKOMU

Kilka dni temu wrzuciłam post z memem, na którym dziecko odpakowuje prezent od dziadka, który niedosłyszy, i zamiast „Minecrafta” dał wnukowi książkę „Mein Kampf” – facebook zablokował ten mem i zabronił mi dodawać zdjęcia przez kilka dni. Nie buntuję się, bo wiem, że to było ostre, ale jednak uważam, że to jest niewłaściwe w naszym świecie, że zamiast ucinać wszelką wiedzę na temat nazizmu, ucina się dostęp do niej, powinno się tłumaczyć, że jego idea polega na przekształceniu teorii socjalizmu, i naginaniu zasad nacjonalizmu i patriotyzmu. Lubię ironizować z trudnych tematów, ale ten akurat jest bardzo trudny. I oczywiście wiem, że niektórzy nacjonaliści uznaliby ten mem jako coś fajnego, a nie jako objaw czarnego humoru. No to już biegnę tłumaczyć, co ja myślę o „nadgorliwych” nacjonalistach, nazistach i w ogóle o odbieraniu wolności jednostek poprzez rządy totalitarne. Które nawet w naszym kraju powoli na swój nowoczesny sposób są wprowadzane, po cichu, w groteskowy często sposób, i mimo to dużo osób się nabiera, że dla naszego dobra. A więc nie, to nie służy wcale dobru jednostek, a dobru ogółu – a to bardzo złe podejście, statystyczne, nie nastawione na naszą podmiotowość. Najjaskrawiej widać w obecnych czasach, co oznacza podporządkowanie jednostkowych wolności pod rządzącego oczywiście w Rosji. Jakim cudem w dzisiejszym świecie, w którym wydawałoby się, powinniśmy być o wieki świetlne od czasów tyranii, nadal poddajemy się tyranom, uznając, że ktoś przecież musi nami rządzić. Ludzie często podporządkowują się pewnemu siebie, pełnemu determinizmu w swoich działaniach, autorytarnemu władcy, nawet gdy wewnętrznie czują niezgodę. Jednak mało kto ma siły się przeciwstawić, wyjść z tłumu poddanych, krzyknąć, że „król jest nagi”, gdy wszyscy udają, że jest wszystko pięknie. (…)

Continue Reading

Czemu miłość tak bardzo traci na wartości?

Jak ciężko jest żyć ze świadomością, że za granicami naszego kraju tyle ludzi cierpi? Tak ciężko, że wolimy się od tego cierpienia oddalać. Jesteśmy uczeni od dziecka, żeby chować emocje: nie płakać, gdy jesteśmy smutni, nie krzyczeć, gdy jesteśmy źli, a nawet by się nie śmiać za głośno, gdy jest nam zbyt wesoło. Żebyśmy tylko nie okazywali za bardzo co czujemy, bo „ludziom tak nie wypada”. I uczymy się całe życie jak oddalać się coraz dalej od naszych odczuć i reakcji fizjologicznych, jak łzy, czy śmiech, stając się coraz bardziej własną abstrakcją. Tworem, który jeśli coś wyraża swoimi emocjami, to w sposób coraz bardziej oddalony od tego, co czujemy. Bo wszystko filtrujemy poprzez zastanowienie, czy tak nam wypada, czy to już będzie świadczyć o naszej śmieszności i słabości. Oddalającej nas od wymogów społecznych co do posłusznej jednostki, zapominającej coraz bardziej o swoich prawdziwych potrzebach i pragnieniach. (…)

Continue Reading

„HIKARI, czyli blask” (felieton ze spektaklu Sopockiego Teatru Tańca)

Kiedy słyszymy od artystów, że robią coś po raz ostatni, umiera coś w nas samych. Bo sztuka wydaje się  nieśmiertelna. Więc kiedy widzimy życie w osobach, które przekazują swoją energię ze sceny, mamy ochotę zachować ich na niej nawet siłą. Dla nas samych chociażby, bo nie umiemy się godzić z odejściem, szczególnie tym z wyboru. Tym, któremu możemy się jeszcze przeciwstawić. Artyści i zarazem twórcy Sopockiego Teatru Tańca – Joanna Czajkowska i Jacenty Krawczyk, powiedzieli nam po premierze „Hikari”, że to ich ostatni duet, który przygotowali dla swojego teatru. Oni odczuwają, że należy im zejść ze sceny niepokonanym.

Może być zdjęciem przedstawiającym 1 osoba i w budynku

Mam wrażenie, że godzą się nie tyle ze swoim własnym odejściem, ale z odejściem Tańca ze świata artystycznego. Bo widzą, że nie ma już miejsca na Taniec pisany dużą literą w Trójmieście, o co zawsze walczyli, chcąc stworzyć tutaj scenę narodową. Ze smutkiem żegnają widzów tym poetyckim spektaklem, mówiącym nam na tej minimalistycznej scenie, minimalną ilością słów, ilością dźwięków, ilością aktorów – „żegnaj”. Oni nie tyle nawet żegnają odbiorców, co sam Taniec. Coś co kiedyś ukochali, i czego kochać nie przestaną, ale nie chcą się już prosić o miejsce i uwagę na ich sztukę. Ani o miłość dla Tańca. Oni będą Go kochać mimo jego powszechnego odtrącenia. I nie pozwolą mu zniknąć nigdy z ich serc, z rozpaczą widząc brak serca dla Tańca w ogólnym wymiarze – coś, o co walczyli całe życie.

Taniec przestaje być traktowany podmiotowo – staje się już tylko przedmiotowym przedstawieniem nie samego siebie, a innych przekazów. A więc stał się uprzedmiotowiony, i jako taki stracił swoją godność. A Oni na to patrzeć już nie mogą.

Haiku to rodzaj poezji, który obrazuje jakiś fragment świata zewnętrznego w jakimś małym fragmencie czasowym w kilku słowach – jak mały obrazek, i nie mówi nic o świecie wewnętrznym, na który oddziałuje to co jest obok człowieka. Wchodzimy w świat wewnętrzny poety nie poprzez jego emocje, bo nimi autor się nie dzieli z nami, a poprzez obraz, jaki zakreśla kilkoma słowami. W spektaklu Sopockiego Teatru Tańca wykorzystane jest jedno japońskie haiku, bardzo ważne dla narodowości japońskiej, opowiadające o wskoczeniu żaby do stawu. Pozornie śmieszna historia (jako że samo haiku ma w swoim zamyśle rodzaj żartu, podobnie jak nasza polska fraszka), jednak tak naprawdę pod pozorem żartu opowiada sentymentalną historię o tym, co dla Japończyków jest jak dla nas Polaków śpiew ptaków – o koncercie żab. Rechot tych zwierząt jest dla tego dalekowschodniego narodu, swoistego rodzaju koncertem, którego kontemplacją często się Japończycy zajmują. I te kilka słów składających się na haiku, wskazuje zarówno na wizualne, jak i akustyczne piękno zawarte w koncercie, na którego przygotowujemy się słysząc plusk wody spowodowany skokiem żaby do starego stawu. Coś, co wydaje się nieistotne w swojej prostocie, i śmieszne, powtarzane różnymi słowami przez tancerkę na scenie (haiku to doczekało się wielu tłumaczeń, i każde ma swoiste znaczenie), tak naprawdę kryje w sobie wymowne piękno, ulotność chwil, i oczekiwanie na coś ważnego. I w sumie jesteśmy zaskoczeni tym, że czekamy na dźwięki wydawane przez żaby, bo dociera do nas, że jest to historia o ich koncercie nad stawem. A jednak w zamian słyszymy tylko plusk wody. Godzimy się z tym, że zmysły nas czasem zwodzą, a czyjaś historia okazuje się mieć inny przebieg niż ten, który zakładamy. I że czasem nie to, co jest głównym wydarzeniem jest najważniejsze, a to, co przed tym wydarzeniem ma miejsce. Tu rodzi się nadzieja, że może to, o czym teraz oglądamy sztukę, o tym odejściu ze sceny po długotrwałej, żmudnej pracy, jest tak naprawdę odejściem nie ze sceny, a za scenę po to, by zaraz wybuchło inne wydarzenie, które będzie jak ten oczekiwany przez nas rechot żab – i będzie tym najpiękniejszym koncertem, na którym chcieliśmy się znaleźć. My teraz tylko wyciszamy zmysły, godząc się z tym, że aktorzy „skaczą do wody”, i słyszymy na razie po nich tylko głuchy plusk. Może jeszcze wypłyną, i zagrają coś, co odbierze nam mowę. A my będziemy mieli dla nich bardziej wyostrzone zmysły i większą zrozumiałość dla tego, co tworzą przez to, że wsłuchujemy się teraz w ich ciche odejście.

Haiku jest opisem egzystencjalnego wydarzenia o metafizycznym wymiarze. Niby mówi o codziennym wydarzeniu, a jednak tak naprawdę odnosi się do Absolutu – jest przenośnią z doczesności w głąb siebie. Odnajdujemy sens wypowiedzi aktorskiej gry w samych sobie. Znajdujemy wiedzę i zrozumienie czyichś przeżyć własną wyobraźnią, na co wcześniej byśmy się nie zdobyli bez zrozumienia egzystencjalnego położenia bohaterów. Musimy widzieć wydarzenia bez opowieści o przeżyciach, by te przeżycia samemu tak naprawdę przeżyć, i w nie wejść. Po to, by jak to w teatrze – przeżyć katharsis. Czajkowska i Krawczyk wzruszyli nas nie swoją histerią, nie krzykiem, nie płaczem. A kontemplacją światła i pracy, symboli ludzkiego dążenia, o którym opowiada „Hikari”. Egzaltacja uczuć, mogłaby nas od tego, co czują, oddalić właśnie. Pogodzenie z odejściem jest bardziej bolesne od okazywania niezgody na nie – jest internalizacją naszego lęku przed odpuszczeniem naszym marzeniom, których spełnianie świadczy o korzystaniu z życia, a wstrzymanie dążenia do ich spełnienia, jest jakby zatrzymaniem serca człowieka. I tym bardziej nas boli to zatrzymanie, że nie ma tu puszczonych emocji, rozmowy o krzywdzie i poczuciu bezsensu. Jest cisza, która więcej mówi niż najboleśniej dobrane słowa.

Postać grana przez Joannę Czajkowską nawiązuje do bohaterki japońskiej reżyserki Naomi Kawase pt. Blask z 2017 roku. filmu. Nazywa ona słowami to, co widzi pomagając widzieć otaczający świat postaci granej przez Jacentego Krawczyka, nawiązującej do bohatera wspomnianego filmu. Po utracie wzroku bohatera jedyne impresje jakie ma to te, które jego partnerka mu przekazuje słowami, których interpretacja pozostaje w jego gestii, i co ciekawe pokrywa się z tym, co i jak widzi bohaterka, mimo, że jest oszczędna w swojej opowieści, i stara się oddać obrazy w najtrafniejszych słowach oddających jak najmniej uczuć. A jednak są one za nimi schowane. I wcale nie są to małe emocje. To co ukryte jest w ciszy, wcale nie musi być małe.

Odejście aktorów do światła jest ważnym wydarzeniem, i rozumiemy ich mądrość życiową, i pogodzenie z tym, że trzeba wiele przepracować w życiu, tak jak oni to pokazali na scenie, by w sposób oświecony, bez buntu, umieć się oddalić od tego wszystkiego, co stworzyli w życiu. I zostawić to innym. Zmierzyć się z nowym życiem, z odchodzącymi od nas zmysłami, czego symbolem jest wzrok bohatera – który przez często zamknięte oczy sugeruje, że tak jak bohater japońskiego filmu o tym samym tytule co spektakl, stracił tak nieodzowny w karierze artysty zmysł.

Artyści na scenie często zlewają się w całość, pokazując, że można łączyć zmysły jednego człowieka sztuki z drugim, i w ten sposób tworzyć dalej. Ich praca wre zgodnie, mimo niewygód, jakie przyszło im przeżyć, symbolizowanych przez sztywne stroje, nawiązujących do japońskich kimon, które musieli przywdziewać na scenie, i wszelkich znojów pracy, ukazanych symbolicznie poprzez ciężko przesuwane luksfery, którymi aktorzy oświecali innych pryzmatem światła, i z których chcieli coś zbudować, mimo że ta budowa okazała się niekończąca, i wiązała się z ciągłymi zmianami i wysiłkiem. Z procesem ciągłych przesunięć.

Jeśli ktoś przyszedł po gotową historię o odejściu ze sceny na spektakl „Hakiri,  to się zawiódł. Tutaj jest tylko zarysowany szkic tego, co otacza autorów – ich wielki wysiłek w tworzenie blasków – w tworzenie wrażeń, w tworzenie piękna. Patrzymy na bohaterów, jak pracują, jak tworzą, poprzez co czujemy ich zmęczenie i poświęcenie. Dostrzegamy w końcu kontemplację ich tego, co udało im się osiągnąć i pogodzenie z nowym rozdziałem kończącym jakąś całość. Ich smutek rozmywa się w refleksji o życiu – o tym, że jedyne, co warto oglądać i słuchać, to koncert żab. Dla takich koncertów żyjemy. Dla takich chwil.

Wzruszamy się tym, co wydaje się tak mało wzruszające. Kilkoma słowami: „staw”, „żaba”, „plusk”, jak tylko dociera do nas to, że artyści są po to, by malować obrazy, a te składają się z długich opowieści o uczuciach, tylko my musimy sami je rozczytać między słowami, między obrazami, pomiędzy jedną a drugą ciszą, pomiędzy jednym a drugim cieniem. Ta opowieść zbudowana jest z blasków i cieni. Ze światła, które rozjaśnia ciemność.

Przykro jest słyszeć, że Ci artyści, którzy wywarli na mnie wielki wpływ, poddają się. Ich zmagania z ciałem przypominają walkę z biurokracją. Nie ma silnych na walkę o przetrwanie sztuki. Sztukę się kocha, a jeśli ktoś odmawia jej miłości, trzeba o niej zapomnieć. Żeby nie cierpieć wraz z obiektem naszej miłości. Z Tańcem, któremu odmawiana jest ranga ważności. Z Tańcem, który rozpłynął się blaskiem w cieniu…

Więc patrzę z roztkliwieniem na suknię Joanny Czajkowskiej, tak pięknej jak Kwiat Kwitnącej Wiśni, na kreację, podkreśloną wymyślnym rękawem wymagającym żmudnej pracy – jak krok po kroku, jak na schody, które mogą niestety prowadzić donikąd, mimo że są tak piękne, i zachęcają do wspinaczki po szczeblach. I patrzę też na ruchy obojga aktorów, do których jak krople rosy opadają dźwięki muzyki, której już nigdy nie poczuję w ten sam sposób jak tutaj, na tej małej scenie, na której oglądam te ciała stworzone do opowiadania ruchem, a jednak z odebranym im głosem. I będę śnić, bo tego akurat nikt nam nie zabrania, o tym, że taniec, ta najczulsza impresja, nie zniknie jednak, nie rozpłynie się we mgle zakrywającej poetycki wymiar ruchu. I że kiedyś ktoś da scenę odpowiednią dla tańca, większą niż ta, na której mogą się mieścić poeci. Bo jak dla mnie to są poeci tańca, którzy już kończą swoją deklamację. Bo pragną większej przestrzeni dla tego, co taniec ze sobą niesie – dla ruchu, dla ekspresji, dla wzlotów pełnych radości i uniesień. I dla opowieści o upadkach moralności, czy załamań nastroju, i dla takich obrotów zdarzeń i rzeczy, o jakich nie śniło się nawet filozofom. Bo taniec bez sceny jest tylko marą, a oni już nie chcą czuć się niewidzialni jak duchy. Znikną te cienie, nad których istotą istnienia tyle się zastanawiałam, po każdym ich spektaklu oddając słowami to, co oni wyrażali ich brakiem. W braku słów znajduje się wiele wyrazów cierpienia. A w braku cieni – ciemność, która je pochłania.

Sam koniec spektaklu to kumulacja blasku oddające odejście do innego świat. Oby ten wzniosły blask dawał innym drogę i oby inni znaleźli to samo światło, i je nieśli dalej jak znicz olimpijski, który symbolizuje  czystość, prawdę, światło i wiedzę. Każdy ma swoje przemijanie – i można się z nim nie godzić, ale jednak jak pokazuje spektakl STT- mądrze jest zawierzyć swojej drodze, z utratą wiary w idee, w swoje spełnienie, i nie jako ból, ale jako i nadzieja, że po coś przeżywamy te wszystkie blaski, bo w końcu odchodzimy wszyscy do jakiegoś światła, ginąc w nim jak w cieniu…

Realizatorzy:

Koncept, kreacje aktorskie, ruch sceniczny: Joanna M. Czajkowska, Jacenty Krawczyk
Kostiumy: Joanna M. Czajkowska, Alicja Gruca
Wizualizacje: Katarzyna Turowska
Światło: Mateusz Gierc
Muzyka: Mariusz Noskowiak

Zdj. Andrzej Rola, Anna Kłosowska

Premiera: 12, 13.11.2022

Więcej o spektaklu w Radio Gdańsk: https://radiogdansk.pl/audycje/salon-artystyczny/2022/11/13/sopocki-teatr-tanca-i-projekt-popatrz-na-mnie/

Continue Reading

CODZIENNIE DAJĘ W SZYJĘ. ANTYDEPRESANTY

Tu Matka Kurva Polka. Codziennie DAJĘ W SZYJĘ ANTYDEPRESANTY, bo spełniłam marzenia polityków rządzących moim krajem i moim ciałem o posiadaniu dzieci. I jest mi z tym źle.
Jest nas takich więcej. W tym smutnym kraju nad Wisłą. W którym każdy coś daje w szyję, żeby nie zacisnąć sobie na niej sznura… (…)

Continue Reading