„HIKARI, czyli blask” (felieton ze spektaklu Sopockiego Teatru Tańca)

Kiedy słyszymy od artystów, że robią coś po raz ostatni, umiera coś w nas samych. Bo sztuka wydaje się  nieśmiertelna. Więc kiedy widzimy życie w osobach, które przekazują swoją energię ze sceny, mamy ochotę zachować ich na niej nawet siłą. Dla nas samych chociażby, bo nie umiemy się godzić z odejściem, szczególnie tym z wyboru. Tym, któremu możemy się jeszcze przeciwstawić. Artyści i zarazem twórcy Sopockiego Teatru Tańca – Joanna Czajkowska i Jacenty Krawczyk, powiedzieli nam po premierze „Hikari”, że to ich ostatni duet, który przygotowali dla swojego teatru. Oni odczuwają, że należy im zejść ze sceny niepokonanym.

Może być zdjęciem przedstawiającym 1 osoba i w budynku

Mam wrażenie, że godzą się nie tyle ze swoim własnym odejściem, ale z odejściem Tańca ze świata artystycznego. Bo widzą, że nie ma już miejsca na Taniec pisany dużą literą w Trójmieście, o co zawsze walczyli, chcąc stworzyć tutaj scenę narodową. Ze smutkiem żegnają widzów tym poetyckim spektaklem, mówiącym nam na tej minimalistycznej scenie, minimalną ilością słów, ilością dźwięków, ilością aktorów – „żegnaj”. Oni nie tyle nawet żegnają odbiorców, co sam Taniec. Coś co kiedyś ukochali, i czego kochać nie przestaną, ale nie chcą się już prosić o miejsce i uwagę na ich sztukę. Ani o miłość dla Tańca. Oni będą Go kochać mimo jego powszechnego odtrącenia. I nie pozwolą mu zniknąć nigdy z ich serc, z rozpaczą widząc brak serca dla Tańca w ogólnym wymiarze – coś, o co walczyli całe życie.

Taniec przestaje być traktowany podmiotowo – staje się już tylko przedmiotowym przedstawieniem nie samego siebie, a innych przekazów. A więc stał się uprzedmiotowiony, i jako taki stracił swoją godność. A Oni na to patrzeć już nie mogą.

Haiku to rodzaj poezji, który obrazuje jakiś fragment świata zewnętrznego w jakimś małym fragmencie czasowym w kilku słowach – jak mały obrazek, i nie mówi nic o świecie wewnętrznym, na który oddziałuje to co jest obok człowieka. Wchodzimy w świat wewnętrzny poety nie poprzez jego emocje, bo nimi autor się nie dzieli z nami, a poprzez obraz, jaki zakreśla kilkoma słowami. W spektaklu Sopockiego Teatru Tańca wykorzystane jest jedno japońskie haiku, bardzo ważne dla narodowości japońskiej, opowiadające o wskoczeniu żaby do stawu. Pozornie śmieszna historia (jako że samo haiku ma w swoim zamyśle rodzaj żartu, podobnie jak nasza polska fraszka), jednak tak naprawdę pod pozorem żartu opowiada sentymentalną historię o tym, co dla Japończyków jest jak dla nas Polaków śpiew ptaków – o koncercie żab. Rechot tych zwierząt jest dla tego dalekowschodniego narodu, swoistego rodzaju koncertem, którego kontemplacją często się Japończycy zajmują. I te kilka słów składających się na haiku, wskazuje zarówno na wizualne, jak i akustyczne piękno zawarte w koncercie, na którego przygotowujemy się słysząc plusk wody spowodowany skokiem żaby do starego stawu. Coś, co wydaje się nieistotne w swojej prostocie, i śmieszne, powtarzane różnymi słowami przez tancerkę na scenie (haiku to doczekało się wielu tłumaczeń, i każde ma swoiste znaczenie), tak naprawdę kryje w sobie wymowne piękno, ulotność chwil, i oczekiwanie na coś ważnego. I w sumie jesteśmy zaskoczeni tym, że czekamy na dźwięki wydawane przez żaby, bo dociera do nas, że jest to historia o ich koncercie nad stawem. A jednak w zamian słyszymy tylko plusk wody. Godzimy się z tym, że zmysły nas czasem zwodzą, a czyjaś historia okazuje się mieć inny przebieg niż ten, który zakładamy. I że czasem nie to, co jest głównym wydarzeniem jest najważniejsze, a to, co przed tym wydarzeniem ma miejsce. Tu rodzi się nadzieja, że może to, o czym teraz oglądamy sztukę, o tym odejściu ze sceny po długotrwałej, żmudnej pracy, jest tak naprawdę odejściem nie ze sceny, a za scenę po to, by zaraz wybuchło inne wydarzenie, które będzie jak ten oczekiwany przez nas rechot żab – i będzie tym najpiękniejszym koncertem, na którym chcieliśmy się znaleźć. My teraz tylko wyciszamy zmysły, godząc się z tym, że aktorzy „skaczą do wody”, i słyszymy na razie po nich tylko głuchy plusk. Może jeszcze wypłyną, i zagrają coś, co odbierze nam mowę. A my będziemy mieli dla nich bardziej wyostrzone zmysły i większą zrozumiałość dla tego, co tworzą przez to, że wsłuchujemy się teraz w ich ciche odejście.

Haiku jest opisem egzystencjalnego wydarzenia o metafizycznym wymiarze. Niby mówi o codziennym wydarzeniu, a jednak tak naprawdę odnosi się do Absolutu – jest przenośnią z doczesności w głąb siebie. Odnajdujemy sens wypowiedzi aktorskiej gry w samych sobie. Znajdujemy wiedzę i zrozumienie czyichś przeżyć własną wyobraźnią, na co wcześniej byśmy się nie zdobyli bez zrozumienia egzystencjalnego położenia bohaterów. Musimy widzieć wydarzenia bez opowieści o przeżyciach, by te przeżycia samemu tak naprawdę przeżyć, i w nie wejść. Po to, by jak to w teatrze – przeżyć katharsis. Czajkowska i Krawczyk wzruszyli nas nie swoją histerią, nie krzykiem, nie płaczem. A kontemplacją światła i pracy, symboli ludzkiego dążenia, o którym opowiada „Hikari”. Egzaltacja uczuć, mogłaby nas od tego, co czują, oddalić właśnie. Pogodzenie z odejściem jest bardziej bolesne od okazywania niezgody na nie – jest internalizacją naszego lęku przed odpuszczeniem naszym marzeniom, których spełnianie świadczy o korzystaniu z życia, a wstrzymanie dążenia do ich spełnienia, jest jakby zatrzymaniem serca człowieka. I tym bardziej nas boli to zatrzymanie, że nie ma tu puszczonych emocji, rozmowy o krzywdzie i poczuciu bezsensu. Jest cisza, która więcej mówi niż najboleśniej dobrane słowa.

Postać grana przez Joannę Czajkowską nawiązuje do bohaterki japońskiej reżyserki Naomi Kawase pt. Blask z 2017 roku. filmu. Nazywa ona słowami to, co widzi pomagając widzieć otaczający świat postaci granej przez Jacentego Krawczyka, nawiązującej do bohatera wspomnianego filmu. Po utracie wzroku bohatera jedyne impresje jakie ma to te, które jego partnerka mu przekazuje słowami, których interpretacja pozostaje w jego gestii, i co ciekawe pokrywa się z tym, co i jak widzi bohaterka, mimo, że jest oszczędna w swojej opowieści, i stara się oddać obrazy w najtrafniejszych słowach oddających jak najmniej uczuć. A jednak są one za nimi schowane. I wcale nie są to małe emocje. To co ukryte jest w ciszy, wcale nie musi być małe.

Odejście aktorów do światła jest ważnym wydarzeniem, i rozumiemy ich mądrość życiową, i pogodzenie z tym, że trzeba wiele przepracować w życiu, tak jak oni to pokazali na scenie, by w sposób oświecony, bez buntu, umieć się oddalić od tego wszystkiego, co stworzyli w życiu. I zostawić to innym. Zmierzyć się z nowym życiem, z odchodzącymi od nas zmysłami, czego symbolem jest wzrok bohatera – który przez często zamknięte oczy sugeruje, że tak jak bohater japońskiego filmu o tym samym tytule co spektakl, stracił tak nieodzowny w karierze artysty zmysł.

Artyści na scenie często zlewają się w całość, pokazując, że można łączyć zmysły jednego człowieka sztuki z drugim, i w ten sposób tworzyć dalej. Ich praca wre zgodnie, mimo niewygód, jakie przyszło im przeżyć, symbolizowanych przez sztywne stroje, nawiązujących do japońskich kimon, które musieli przywdziewać na scenie, i wszelkich znojów pracy, ukazanych symbolicznie poprzez ciężko przesuwane luksfery, którymi aktorzy oświecali innych pryzmatem światła, i z których chcieli coś zbudować, mimo że ta budowa okazała się niekończąca, i wiązała się z ciągłymi zmianami i wysiłkiem. Z procesem ciągłych przesunięć.

Jeśli ktoś przyszedł po gotową historię o odejściu ze sceny na spektakl „Hakiri,  to się zawiódł. Tutaj jest tylko zarysowany szkic tego, co otacza autorów – ich wielki wysiłek w tworzenie blasków – w tworzenie wrażeń, w tworzenie piękna. Patrzymy na bohaterów, jak pracują, jak tworzą, poprzez co czujemy ich zmęczenie i poświęcenie. Dostrzegamy w końcu kontemplację ich tego, co udało im się osiągnąć i pogodzenie z nowym rozdziałem kończącym jakąś całość. Ich smutek rozmywa się w refleksji o życiu – o tym, że jedyne, co warto oglądać i słuchać, to koncert żab. Dla takich koncertów żyjemy. Dla takich chwil.

Wzruszamy się tym, co wydaje się tak mało wzruszające. Kilkoma słowami: „staw”, „żaba”, „plusk”, jak tylko dociera do nas to, że artyści są po to, by malować obrazy, a te składają się z długich opowieści o uczuciach, tylko my musimy sami je rozczytać między słowami, między obrazami, pomiędzy jedną a drugą ciszą, pomiędzy jednym a drugim cieniem. Ta opowieść zbudowana jest z blasków i cieni. Ze światła, które rozjaśnia ciemność.

Przykro jest słyszeć, że Ci artyści, którzy wywarli na mnie wielki wpływ, poddają się. Ich zmagania z ciałem przypominają walkę z biurokracją. Nie ma silnych na walkę o przetrwanie sztuki. Sztukę się kocha, a jeśli ktoś odmawia jej miłości, trzeba o niej zapomnieć. Żeby nie cierpieć wraz z obiektem naszej miłości. Z Tańcem, któremu odmawiana jest ranga ważności. Z Tańcem, który rozpłynął się blaskiem w cieniu…

Więc patrzę z roztkliwieniem na suknię Joanny Czajkowskiej, tak pięknej jak Kwiat Kwitnącej Wiśni, na kreację, podkreśloną wymyślnym rękawem wymagającym żmudnej pracy – jak krok po kroku, jak na schody, które mogą niestety prowadzić donikąd, mimo że są tak piękne, i zachęcają do wspinaczki po szczeblach. I patrzę też na ruchy obojga aktorów, do których jak krople rosy opadają dźwięki muzyki, której już nigdy nie poczuję w ten sam sposób jak tutaj, na tej małej scenie, na której oglądam te ciała stworzone do opowiadania ruchem, a jednak z odebranym im głosem. I będę śnić, bo tego akurat nikt nam nie zabrania, o tym, że taniec, ta najczulsza impresja, nie zniknie jednak, nie rozpłynie się we mgle zakrywającej poetycki wymiar ruchu. I że kiedyś ktoś da scenę odpowiednią dla tańca, większą niż ta, na której mogą się mieścić poeci. Bo jak dla mnie to są poeci tańca, którzy już kończą swoją deklamację. Bo pragną większej przestrzeni dla tego, co taniec ze sobą niesie – dla ruchu, dla ekspresji, dla wzlotów pełnych radości i uniesień. I dla opowieści o upadkach moralności, czy załamań nastroju, i dla takich obrotów zdarzeń i rzeczy, o jakich nie śniło się nawet filozofom. Bo taniec bez sceny jest tylko marą, a oni już nie chcą czuć się niewidzialni jak duchy. Znikną te cienie, nad których istotą istnienia tyle się zastanawiałam, po każdym ich spektaklu oddając słowami to, co oni wyrażali ich brakiem. W braku słów znajduje się wiele wyrazów cierpienia. A w braku cieni – ciemność, która je pochłania.

Sam koniec spektaklu to kumulacja blasku oddające odejście do innego świat. Oby ten wzniosły blask dawał innym drogę i oby inni znaleźli to samo światło, i je nieśli dalej jak znicz olimpijski, który symbolizuje  czystość, prawdę, światło i wiedzę. Każdy ma swoje przemijanie – i można się z nim nie godzić, ale jednak jak pokazuje spektakl STT- mądrze jest zawierzyć swojej drodze, z utratą wiary w idee, w swoje spełnienie, i nie jako ból, ale jako i nadzieja, że po coś przeżywamy te wszystkie blaski, bo w końcu odchodzimy wszyscy do jakiegoś światła, ginąc w nim jak w cieniu…

Realizatorzy:

Koncept, kreacje aktorskie, ruch sceniczny: Joanna M. Czajkowska, Jacenty Krawczyk
Kostiumy: Joanna M. Czajkowska, Alicja Gruca
Wizualizacje: Katarzyna Turowska
Światło: Mateusz Gierc
Muzyka: Mariusz Noskowiak

Zdj. Andrzej Rola, Anna Kłosowska

Premiera: 12, 13.11.2022

Więcej o spektaklu w Radio Gdańsk: https://radiogdansk.pl/audycje/salon-artystyczny/2022/11/13/sopocki-teatr-tanca-i-projekt-popatrz-na-mnie/

Continue Reading

CODZIENNIE DAJĘ W SZYJĘ. ANTYDEPRESANTY

Tu Matka Kurva Polka. Codziennie DAJĘ W SZYJĘ ANTYDEPRESANTY, bo spełniłam marzenia polityków rządzących moim krajem i moim ciałem o posiadaniu dzieci. I jest mi z tym źle.
Jest nas takich więcej. W tym smutnym kraju nad Wisłą. W którym każdy coś daje w szyję, żeby nie zacisnąć sobie na niej sznura… (…)

Continue Reading

Zamieniłam ciebie na tabletkę z kwiatów

A więc zamieniłam Ciebie na tabletkę z kwiatów. Mówiłeś: „wszystko jest zastępowalne!” Nie chciałam tego słuchać, i trzymałam się ciebie kurczowo. Ale wyszarpałeś swój rękaw z mojej tonącej ręki, i nie odwróciłeś się już za mną, czy tonę. Długo płynęłam nie wiedząc, gdzie jest brzeg. W końcu trafiłam na moją bezludną wyspę, tu gdzie kiedyś cię zaprosiłam, i na długo zawitałeś. Tylko tutaj nie boję się płakać, ani rozmawiać ze zwierzętami. Tutaj, gdzie nikt mnie nie widzi, mogę śmiało być sobą, i nikt tu nie oceni mojej miłości do pachnącego kwitnącymi jabłoniami powietrza. (…)

Continue Reading

Uśmiechem wiązane warkocze

Zaprzyjaźniłam się z moją samotnością, mimo że tak jej nie lubiłam. Kiedyś darłyśmy ze sobą kudły, i wiele razy przez nią płakałam, albo nie odzywałam się do niej, tylko w ciszy zatapiałam swój żal do niej w telewizorze lub książkach. Od jakiegoś czasu lepiej się dogadujemy. (…)

Continue Reading

Płuca pożółkłe od rozczarowań

Moje płuca mają coraz mniejszą pojemność na skutek przepełnienia rozczarowaniami. Już dobre kilka lat mam problem z wzięciem oddechu. Cały czas próbuję zrobić miejsce na powietrze, a nie mogę, bo co je wciągam, wskutek otwarcia moich nozdrzy, wpada  w nie rozczarowanie. Ono jest jak małe muszki, nie umiem go odgonić, ani przesiać przez włoski w nosie. A rozczarowania mimo, że są transparentne, potrafią być tak samo ciężkie jak rtęć. Tkwią w płucach i przeszkadzają w swobodnym oddychaniu nawet nie-palaczom, i tak samo jak papierosy, zalewają żółcią płuca. Czasem zazdroszczę palącym, że tak beztrosko palą . Ja bym nie zmieściła dymu z rozczarowaniami. Próbowałam. Skończyło się na wymiotach, bo rozczarowania nie mieszczą beztroski dymu. To w ogóle inny rodzaj niszczenia płuc. Rozczarowania podstępnie odbierają każdego dnia po kawalątku płuc, zasiedlając się w ich kolejnych przestrzeniach niezauważalnie. (…)

Przez to, że nie kaszlę, nie widzę ich progresu. Ale czuję ich powiększanie terytorium na moim ciele, po tym, jak próbuję się śmiać. One stają mi w gardle i nie pozwalają na swobodny przepływ drżeń poprzez struny głosowe wtedy, gdy normalnie śmiałabym się do rozpuku. Obciążają cały system wprowadzania, ale i odprowadzania, powietrza. Tęsknię za dniami, kiedy nie musiałam codziennie godzić się z kolejnym odrzuceniem, czy drwiną, pogardą. Albo chociaż za tym, gdy miałam to w nosie. Bo z nosa łatwo jest odfuknąć to, co w nim zalega. Jakieś muchy, czy kurz, albo nieprzyjemne słowa. Ważne, żeby ich nie połknąć. Bo jak trafią do oskrzeli, to już koniec – najlepiej, gdy te paprochy rozczarowań pozostają tylko w nosie, którego łatwo wydmuchać. Najciężej, gdy trafią tam głęboko, pod serce. Tam to boli bardzo.

Przełykanie pokarmu, nawet tego słodkiego, który przecież lubię, staje się też trudne. Ale jeszcze trudniejsze jest przełykanie słów, też tych słodkich, bo zawsze boję się, że one jak się rozłożą, to wyjdzie z nich rtęć pełna rozczarowań. Jak już nie raz się o tym przekonałam.

Wczoraj znów musiałam przełknąć rozczarowanie. Stanęło mi na wędzidełku gardła i wiedziałam, że znów trafi i do żołądka, i do płuc, nie mogłam go ani splunąć, ani krzykiem wydobyć z dróg oddechowych. Nie miałam sił już na krzyk, a usta miałam tak suche w rozczarowaniu, że zabrakło mi nawet śliny na odplunięcie tego co stanęło mi w gardle. Rozczarowanie ma to do siebie, że jest niewidzialne i dlatego trafia i do przełyku, i do dróg oddechowych. I jak przedostanie się go tam za dużo, to często mamy mdłości, ale też i ciężko nam wziąć oddech. Nie możemy dojść swobodnie nawet na pocztę, a co dopiero mówić o romantycznych spacerach. Tak, romantyczne spacery po zaczerpnięciu rozczarowania są bardzo niewskazane. Można na nich zasłabnąć. Nie wolno iść nigdy tam, gdzie budzą się w nas wspomnienia, albo gdzie pokładaliśmy nasze wielkie nadzieje. Trzeba omijać takie miejsca. Można chodzić jedynie do sklepów, urzędów, ewentualnie do cioci, albo babci na kojącą herbatkę. One się znają na ziołach. I na rozczarowaniach. Będą wiedziały jak nas przyjąć, żebyśmy mogły dojść z powrotem do domu, tak żeby znów się nie zgubić przez te nasze rozczarowania. Nigdzie dalej lepiej się nie zapuszczać. Ale zaszywanie się z nimi w domu nie pomaga. Nie da się ich niestety wyleżeć. Je trzeba wychodzić, nawet jeśli każdy krok nas boli. Inaczej z nas nigdy nie wyjdą. Ale nie wolno nigdy z nimi iść poza bezpieczny teren, bo inaczej znów nabierzemy ochotę na jakąś słodką przekąskę, która może okazać się trująca.

Da się z nimi żyć, chociaż zawsze będę marzyć o swobodnym oddechu. No i o śmiechu. Który ciągle powstrzymuję, żeby znów się nie rozczarować kolejnym nabraniem się na jego powody. Marzę o tym, by móc zjeść kiedyś czyjeś słowa bez strachu o rtęć. To naprawdę odbiera apetyt. To naprawdę odbiera oddech.

Photo by Pietro Tebaldi on Unsplash

Continue Reading

Tak mało chciałam

Tak mało chciałam…
Żebyś chciał mnie czasem tylko przelecieć,
nawet jeśli nie tylko mnie…

Kilka słów dziennie,
nawet jak nie do ucha,
to chociaż przez telefon.

Spotkań raz na miesiąc,
pomiędzy innymi.

Życzeń od święta,
nawet nie w urodziny.

Spojrzeń rzuconych co jakiś czas,
żebym nie czuła się przezroczysta.

Dotyku upewniającego,
że jesteś naprawdę,
gdy przestawałabym w Ciebie wierzyć.

Rozwiewania tęsknot i lęków
twoimi ramionami.

I tylko jeszcze BRAKU ROZSTAŃ
przy wiecznych pożegnaniach.

Photo by Sara Rolin on Unsplash

 

Continue Reading

Nie walczy się z tym, co silniejsze

Zamknęłam oczy

nie chcąc już widzieć więcej

powodów do cierpienia.

Nie przyzwyczaję się do ciebie

takiego innego. Nie mojego…

 

Nie pozwolę ci nigdy odejść

z moich wspomnień,

których nie zetrę żadną siłą woli.

 

Nie walczy się z tym,

co silniejsze od nas.

Nie da się schować  przed tym,

przed czym nie ma żadnego ukrycia.

Photo by Åaker on Unsplash

 

Continue Reading