„Jestem podarta. Jak ta książka, która nie powinna powstać. Bo jej zakończenie już nie będzie szczęśliwe, choć tak planowałam. Niczego nie wolno planować. Nawet książek. Zawsze coś może wyskoczyć, co zmieni bieg wydarzeń udowadniając nam, że nie jesteśmy nieomylni. Że sami nie decydujemy o naszym życiu. Że również też coś poza nami wpływa na to, co robimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy. A nawet na to, o czym piszemy… My możemy się starać nadać jakiś bieg wydarzeń, ale to nie zawsze wystarczy, żeby to, do czego dążymy, nam wyszło. I najgorsze jest chcieć czegoś mocno, najmocniej, i tego nie otrzymać mimo największych starań.
Ja już wiem, jak to jest. Bardzo dobrze wiem.
Tlę w sobie skrytą nadzieję, że może jeśli w życiu nie spełniły się nasze marzenia, to los sam nas wynagrodzi czymś nawet piękniejszym niż to, na co mieliśmy nadzieję. Czymś, o czego zaistnieniu nawet nie myśleliśmy, że mogłoby być realne. Czasem trzeba spokojnie poczekać na coś, co samo na naszą drogę wejdzie. I nas zaskoczy. Niespodzianki potrafią być piękniejsze od marzeń. I chociaż marzymy o najcudowniejszych obrotach losu, to nadajemy im w naszej wyobraźni zawsze jednak jakiś obraz. A czasem właśnie ten niezdefiniowany kształt naszych marzeń jest najpiękniejszy. Musimy tylko dać się mu uwieść. I zauważyć, że coś, co nas spotyka, jest najpiękniejszym prezentem od losu. Tylko ciężko jest zrezygnować z czegoś, na co pokładało się wiarę.
Nie chcemy w życiu błądzić, ale czasem jak zboczymy w jakieś miejsca, to możemy to potraktować jak przygodę i doświadczenie, które nas w pewien sposób określa. Daje nam negatywną definicję nas samych, pomaga nas scharakteryzować poprzez to, czym nie chcemy być, z kim nie chcemy być, i czego nie chcemy robić. I upewnienie się, w którą stronę chcemy iść. Z tych bezdroży. I nakierowanie się na poszukiwanie swojej pozytywnej definicji własnej osoby… Tej, której nie bylibyśmy byli pewni, gdybyśmy nie zeszli z utwardzonej drogi prowadzącej dokądś. Dobrze jest więc czasem zgubić drogę. Poznać zakamarki naszego niechcenia, utwierdzające nas w tym, czego pragniemy.
Tak sobie myślę, że może… Może inne zakończenie książki następuje po jej napisaniu… A nawet, że książka nigdy się nie kończy, ani nigdy nigdzie nie zaczyna. Bo ona zasadza się na jakiejś opowieści, która ma swoją jeszcze wcześniejszą, jak i dalszą historię. I zawsze jest jakiś ciąg dalszy. I ten ciąg dalszy NASTĄPI. Musi nastąpić! A ja się skleję. Na pewno się skleję!
Tak ciężko jest rozstać się z głównym bohaterem swojej opowieści. Jestem z tych, którzy nie chcą poznawać innych postaci, bo za bardzo przywiązują się do ludzi. I zawsze wierzą w bajki. I w szczęśliwe zakończenia.
A co jeśli zakończenia nie ma, bo my na to zakończenie nie pozwalamy? Co jeśli kochasz, nawet wtedy, gdy ta miłość jest odtrącona? Jednoosobowa, żałosna w swym samotnym, platonicznym, wymiarze? Można przecież kochać kogoś do końca świata, nawet jeśli jego już w naszym świecie nie ma. Bo odszedł. Do innej historii. Do bajki, w której jest z inną kurwa królewną.
***
Imię: Julka. Wiek: 37 lat, płeć: żeńska, stan cywilny: rozwódka. Stan emocjonalny: bardzo, bardzo rozedrgany. Poziom poczucia samotności: 200 %. Znaki szczególne: małe piersi i większy od nich brzuch, wystający spod nich z zazwyczaj ciasno dopiętych dżinsów, obsesja na punkcie odchudzania. Waga: 64 kg. Uzależnienia: od papierosów i „Pewnego Kogoś”, o imieniu Piotrek. Chociaż lepiej pasuje mu zdrobnienie: Piotruś. No – bo bardzo przypomina Piotrusia Pana – związkofoba i emocjonalnego popaprańca.
Przezwisko: Brydżyt, bo jestem trochę taka, jak oryginalna Bridget, tylko że „wydanie polskie”. Bo podobnie jak ona nie panuję nad swoimi kilogramami ani słowami. Zawsze mam ich więcej niż bym chciała. No i nad emocjami, nad którymi sprawowanie władzy mogłoby sprzyjać w lepszym odbiorze mojej osoby nie tylko potencjalnych przyjaciół, albo i potencjalnych pracodawców, ale w ogóle całego społeczeństwa, które zazwyczaj patrzy z powątpiewaniem na moje zdrowie psychiczne wobec mojego roztrzepania. A przy tym jestem samotna (znaczy się bez faceta), ALE – nie bezdzietna. Jestem matką, i to całej gromadki dzieci: dziewięcioletnich dwujajowych bliźniaków i sześcioletniej córki dodanej w gratisie do tego dwupaku.
O pierwszą ciążę (jak się okazało bliźniaczą) staraliśmy się z moim (wtedy) mężem długo, wierząc, że dzięki niej bardziej się pokochamy, co jednak nie nastąpiło. A małżeństwa z nim podjęłam się racjonalnie uznając, że pewnie nikt mnie inny nie zechce. Nie szukałam fajerwerków w związku z nim, a jedynie spokojnej ostoi, bo moje wcześniejsze fajerwerki zakończyły się moim załamaniem (szkolna miłość zakończona klapą). O drugą ciążę natomiast nie staraliśmy się wcale, bo było już między nami źle, ale wynikła z rutynowego bzykania zakrapianego alkoholem mojego (ciągle wtedy) męża, który alkoholem stara się sobie radzić ze swoim pracoholizmem. Jak większość naszego społeczeństwa zresztą. Majki nie nazywam wpadką, tylko cudem, bo się zawieruszała jak cud między tabletkami antykoncepcyjnymi, gdy mi się z raz, czy dwa, zapomniało ich łyknąć, wtedy kiedy już i tak czułam, że moje małżeństwo się sypie, i zastanawiałam nad odejściem od Tomka. Była, co prawda, trochę jeszcze taką szansą na polepszenie sytuacji, ale jak sama przekonałam się na własnej skórze, dziecko to nie jest droga na polepszenie związku, najwyżej na przedłużenie jego, i to niekoniecznie w dobrym wykonaniu. Dzieci nie służą do wywołania miłości rodziców, mogą być jedynie jej wynikiem, lub wynikiem marzeń o jej istnieniu. W naszym przypadku było to drugie.
Ponieważ nad niczym nigdy nie czułam dostatecznej kontroli, od liceum starałam się chociaż panować nad własnym ciałem, i wiecznie się odchudzałam, uznając to za zadanie, z którym muszę sobie radzić, bo przecież dotyczy panowania nad własną osobą – wtedy wydawało mi się to oczywiste, że to musi być najprostsze na świecie zadanie. Ale nawet to nie szło mi dobrze. Kiedy wyluzowałam, i wreszcie nie wstydziłam się swojego ciała mimo jego niedoskonałości, weszłam w posiadanie dzieci. I mimo że od tamtej pory już nigdy nie osiągnęłam mojej wymarzonej figury, to nadal do niej dążę, mimo że idzie mi to nienajlepiej. Tyle dobrego w tej kwestii, że ciąża dała mi poczucie odpuszczenia grzechów: już nie stają mi w gardle zupy zaklepane śmietaną trzydziestką, ani lody czekoladowe. Dzieci mogą dać odpuszczenie własnych grzechów – czuję, że poświęciłam im ciało, a nie sobie, więc nie skupiam się już na czubku własnego nosa ani na fałdach mojego brzucha. Tyle że teraz już nie da siebie, a dla mojego potomstwa właśnie staram się o to, by jako tako wyglądać, żeby się mnie nie musieli wstydzić. Już nie dla siebie.
Chyba jestem ciągle w depresji poporodowej, z której nigdy nie wyszłam, mimo że dzieci mają już te swoje „kilka” lat. I co by tu jeszcze dodać na mój temat? No na pewno to, że jestem na zabój zakochana w kimś, kto ma mnie w dupie. Taaaak – bardzo lubię zakochiwać się w nierealnych celach. Tak samo jak kiedyś w liceum w Filipie, po którym zaplastrowałam się też jeszcze nie będąc nawet studentką, Tomkiem, z którym wzięłam ślub zaraz po studiach, a koniec końców wzięłam też i rozwód z nim ponad dwa lata temu. Myślałam, że pewnie i jego pokocham na zabój, jednak nigdy to nie nastąpiło. Nie można owijać się ludźmi jak bandażami – to wcale nie pomaga na złamania serca, a bandaż nigdy nie zamienia się w nowy obiekt miłości. Najwyżej to co czujemy, to wdzięczność za to, że był blisko naszej rany i pomógł jej się wygoić – ale to nie to samo. Z wdzięczności do kogoś nie będziesz na nikogo lecieć tak, jak każdy lubi latać. Ani nie będziesz go brudzić swoimi sączącymi się ranami, i wytaczającymi się gilami w aktach rozpaczy, zakrapianych hektolitrami łez.
Od zawsze kojarzę miłość z tęsknotą, odrzuceniem, cierpieniem. To bardzo złe pojęcie miłości. Romantyczne, ale bardzo nieżyciowe. Miłość nie powinna boleć. Tak się mawia, ale nie zawsze tak wychodzi.
Także piszę sobie ten pamiętnik polskiej Brydżyt – samotnej Matki, kurwa, Polki, sopocianki, mieszkającej w centrum polskiej imprezowej stolicy (choć w głębi serca nadarzyniary, bo pół życia spędziłam na obrzeżach prawdziwej stolicy naszego kraju). Dziewczyny (bo nie umiem o sobie myśleć „kobieta”), która czuje, że nie ma szans na znalezienie kogoś fajnego w społeczeństwie, które tkwi zastygmatyzowane w schematach, takich jak regularna „rodzina”. Gdzie mężczyzna z kobietą, a szczegółowiej – ojciec z matką, powinni trwać razem po kres życia najlepiej, nawet jeśli nie jest wcale dobrze między nimi. Mają często ciche przyzwolenie społeczne na życie obok siebie, nawet jeśli nie wychodzi im razem. I nawet na zdrady, na kłamstwa, i na udawanie szczęścia – po to by wygrać w konkursie na najlepiej prezentującą się parę. W którym to konkursie wygrywają ten pan i ta pani, których dzieci i reszta rodzinny nie orientują się, że jest to konstrukt może i czasem piękny, jak ich dom, ale jednak kruchy i łamliwy, całkiem jak meble z Ikei. I stoją razem na swoich chybotliwych nogach, bojąc się, by się nie wydało, że byle podmuch wiatru jest wstanie ich przewrócić. A ja sobie pozwoliłam na „złe” prowadzenie się, zgodne z potrzebą serca – bo uznałam, że skoro nie kocham, to odchodzę, bo żyję w prawdzie ze sobą i z partnerem, i chcę by on tak samo żył i ze mną w prawdzie. Ale na to nie dają przyzwolenia dewoci, którzy minimalizują potrzeby ludzkiego serca, pragnień i rządz na rzecz oddania rygorystycznym zasadom. A ja nie znoszę sztucznych zasad: jestem za jedną podstawową – żeby traktować innych tak, jak sami byśmy chcieli być traktowani. Czyli nie zdradzać, jak sami nie chcemy być zdradzani, nie oszukiwać, nie kłamać, nie obgadywać, nie kopać dołków pod kimś, ani nie wsadzać komuś palca do nosa. Ani do dupy. Jeśli sami z takiego postępowania wobec nas też nie czerpalibyśmy przyjemności.
O ile życie byłoby prostsze, gdybyśmy nie kłamali się nawzajem. Ale żeby tak było, musielibyśmy też umieć przyjmować prawdę. A to wszystko wcale takie proste nie jest. Więc kończymy wszyscy zazwyczaj na życiu w kłamstwie i obłudzie – jak nie wobec innych, gdy ich robimy w chuja, to wobec siebie – gdy nie pozwalamy sobie samym na życie w zgodzie z własnymi pragnieniami w imię jakichś chociażby religijnych zasad, albo jakichś tam ogólnie przyjętych w społeczeństwie reguł, które mówią co wypada, a co nie. Jakie szkoły wypada ukończyć, jakie kraje należy zwiedzić, z kim (i z jakiej półki społecznej) się wiązać, i z kim przyjaźnić.
Piszę sobie ten dziennik już od dawna. Pisałam go nawet, gdy nie wiedziałam, że to świetna forma terapii. A teraz mam wręcz zalecenia od mojej psychoterapeutki, żebym pisząc o swoim życiu próbowała dojrzeć, gdzie tkwią moje problemy. No gdzie kurwa? No we mnie przecież! Na wszystko się zawsze zgadzałam, żadnych granic nigdy nie umiałam stawiać. W miłości lubię nadskakiwać osobie kochanej, co sprawia, że ta osoba wcale się starć o mnie nie musi. I tak to się toczy, ze mnie wypływa, i we mnie samą koniec końców uderza. To co z natury chcę dać ludziom, szczególnie tym, na których mi zależy, wraca do mnie jak pięść, która uderza mnie w brzuch i w twarz. Bo nie daję rady jednak spełniać próśb czy zachcianek każdej osoby, chociaż mam jakby wymalowane na czole: „MASZ PROBLEM? POPROŚ O ROZWIĄZANIE JULKĘ”! Lubię pomagać w rozwiązywaniu problemów innych ludzi, bo sama ze swoimi sobie nie radzę. Więc chociaż w tym czuję jakąś sprawczość, gdy widzę jakieś wyjścia z trudnych sytuacji dla innych, bo dla swoich nie widzę żadnego wyjścia. Im więcej mam sama na głowie, tym chętniej zamieniam się w myślenie o innych i ich zmartwieniach. Często też pomagam innym zająć się ich dziećmi, nie tylko dlatego, że lubię dzieci, ale też chcę zapewnić towarzystwo moim, mimo że wiąże się to oczywiście z jeszcze większym bałaganem niż mam z reguły, i z jeszcze większą ilością jedzenia do zrobienia, i z jeszcze większą ilością pomysłów na zapewnienie fajnego czasu dzieciakom. Jeśli chodzi o sprzątanie, to w moim domu idzie mi to słabo, bo zawsze znajduję inne rzeczy ważniejsze do ogarnięcia w czasie, kiedy mogłabym poodkurzać chociażby, ale gdy jestem u mojej mamy, a jestem u niej często, pomagam ogarniać jej dom aż do błysku, bo gdzie indziej łatwiej mi to przychodzi. Pomagam jej też zawsze w robieniu zakupów, żeby nie dźwigała, skoro i tak muszę kupić sobie i dzieciakom jedzenie, to oczywiste, że i jej. Trochę mi trudniej bez auta, którego nie mam od rozwodu, bo oddałam je Eksowi. No ale jakoś daję radę, bo przecież muszę. Noszę więc codziennie ziemniaki i chleb, i całą resztę żarcia na moich plecach, dla niej, moich dzieciaków i dla mnie samej, bo ja przecież wszystko mogę. Tylko nie starcza mi już sił na rozwiązywanie własnych kłopotów, i na sprzątanie własnego mieszkania, ani na żadne remonty – ale ja nawet nie chcę się zajmować moimi kłopotami, i czuję ukojenie w szukaniu innych zajęć, rozwiązywaniu czyichś problemów życiowych, mimo że paradoksalnie dokładnie to mi właśnie te siły odbiera na to, by zająć się moim własnym bajzlem i w mieszkaniu, i w życiu w ogóle. Zawsze łatwiej jest plewić chwasty nie w swoim ogródku.
W sklepie często odkładam produkty na półkę sklepową z własnego koszyka, zbliżając się do kasy, już nie tylko dlatego, że boję się, że zabraknie mi na nie pieniędzy, ale też i ze strachu, że pęknę pod ciężarem tego, co muszę codziennie nosić w rękach, i na plecach. I na głowie… Tak samo często odkładam też i marzenia na półkę, przekonana, że nie będę miała siły ich dodźwigać do końca ich spełniania.
Brakuje mi też już tych sił nawet na opiekę nad własnymi dziećmi. A to mnie najbardziej przytłacza. Bo kimże ja w ogóle jestem? Matką, kurwa, Polką przecież! I wiem, że muszę właśnie na te dzieci mieć siły, i że w ogóle powinnam mieć wypucowane mieszkanie, lodówkę zapełnioną zdrowym jedzeniem, i na dodatek sama powinnam być nieskazitelna i z wyglądu, i z charakteru, jako ta Matka Polka, która z definicji swojej przypominać powinna Matkę Boską. Nie wolno mi używać wulgaryzmów, gdzie nawet i tu nasuwa mi się dające ulgę skołatanym nerwom, syknięcie tego słowa „kurwa”, czyli: nie mogę przeklinać, kurwa. Nie wolno mi też bez wyrzutów sumienia szlajać się po imprezach, pić, palić szlugów, odreagowywać. To jest zarezerwowane dla bezdzietnych singielek, najlepiej karierowiczek, które mają prawo tak się „odstresowywać”. A jakim prawem jakaś „Matka Polka” ląduje na imprezach? Co ona sobie w ogóle myśli? Że może wyrywać tutaj jakichś przystojniaków? Że ktoś na nią spojrzy inaczej niż przez pryzmat jej dzieci, które „porzuciła” na te kilka godzin ciemną nocą po to, by uzurpować sobie prawo do dobrej zabawy? Do tańca, drinków i flirtu??
Najważniejszym wymogiem dla kobiet posiadających dzieci, przynajmniej w naszym kraju, jest posiadanie męża, jeśli chce ona zachować społeczny szacunek i uznanie. Tego wymaga etykieta. Bo nawet jeśli kobieta rezygnuje z pracy na rzecz wychowania dzieci, jeśli tylko ma męża na odpowiednim stanowisku, stawia ją to w hierarchii społecznej wystarczająco wysoko, by nie czuć pogardy od innych. Natomiast jeśli kobieta ta zostaje sama – spada na samo dno, na którym jest rozdeptywana w sposób bezwzględny, i przez system społeczny, w którym nagle bez męża traci ubezpieczenie zdrowotne chociażby, i nagle chodzi na żebry do ośrodków społecznych po zasiłki na dzieci, a także przez wszystkie osoby, które są na odpowiednich szczeblach społecznych, które często nie zdają sobie sprawy, jak łatwo jest upaść, kiedy tylko odetnie się gałąź, jaką dla kobiet w naszym kraju stanowi jej MĄŻ.
A ja z mojego męża zrezygnowałam bez zastanowienia nad konsekwencjami społecznymi, bo najważniejsze było dla mnie żyć w zgodzie ze sobą, a nie ze społeczeństwem. Odcięłam swoją gałąź i spadłam pod drzewko, na którym świecą jak bombki szczęśliwe pary, często udawanym szczęściem, wcale nie rzadko z innymi bombkami oszukując swoją gałązkę, ale w imię etykiety, w imię przypisania odpowiedniej bombki do odpowiedniej gałązki. A ja pieprzę etykiety! Czuję, że żyję w zgodzie ze sobą, i że robię dobrze zmieniając zasady, które doprowadziłyby mnie do szaleństwa i zaprzeczenia własnej osobie poprzez życie z kimś, kogo już nie kocham. Nie chcę poświęcać swojego czasu i ciała na ciągłe dostosowywanie się do wymogów społecznych, tak samo jak na dopasowywanie firan do wystroju mieszkania, czy na szorowanie toalety szczoteczką do zębów, by wszystko lśniło nawet w najbardziej ukrytych zakamarkach, tak by tym lśnieniem zaślepić innych, udając, że moje życie jest takie idealne, kiedy jestem idealną panią domu – idealną żoną, i idealną matką, na co wskazywać ma właśnie to idealne lśnienie mojej muszli klozetowej. Wiem, że to dążenie do idealizmu jest wykańczające. Nie chcę udawać, że nie jestem zmęczona, gdy jestem. Albo że jestem zakochana w kimś, z kim się kiedyś związałam, wtedy, gdy już nie mam tych uczuć. Udawanie uczuć to podłość, to tworzenie iluzji drugiej osoby. A wzajemne oszukiwanie się to tworzenie podwójnej iluzji, w której dzieci takich ludzi tracą poczucie rzeczywistości, i uczą się, że każdy każdego kłamie.
W mojej głowie roją się te wszystkie wymogi społeczne, i czuję, że codziennie toczę z nimi walkę. W której nie mam szans na wygraną. Bo za mało znaczę w systemie, w którym się znalazłam.”
Photo by David Lezcano on Unsplash