Kilka lat temu, niedługo po moim rozwodzie, kiedy zostałam ze swoją gromadką dzieci sama, nie dawałam rady połączyć pracy z ich opieką (biedaki spędzały po 10 godzin w przedszkolu i szkole, bo czekały na mnie aż wrócę z pracy). Nie miałam czasu na myślenie, co robić, i wtedy się rozsypałam. Nagle rozwaliły mnie bóle mięśni i stawów. Trafiłam do szpitala reumatologicznego. (…)
Już rozumiem, co to znaczy, że człowiek składa się z bólu…
Obiecałam tutaj komuś z Was, że dam w końcu zdjęcie mojej dupy, gdy pisałam o jej bólu. Ale sorry, zamiast tej dupy dam tu zdjęcie moich nóg. Bo to one mnie tak szczerze bardziej bolą od tej dupy.
O bólu często piszę, bo się trochę w nim topię, i krzyczę sobie tymi słowami wydobywającymi się z tego bólu.
Próbowałam już wiele rzeczy na fibromialgię: leki, witaminy, antydepresanty, psychoterapię, dietę jakąś kuźwa (Whole 30 – nie, nie pomogła, szkoda czasu, nawet schudnąć trudno na niej, gdy się nie ma sił ruszać. A żyć na warzywach i owocach jednak ciężko, gdy się chce te siły właśnie mieć). Najlepszy dla mnie jest Neurovit z mega dawką b12, normalnie mogłabym występować w jego reklamie za free z wdzięczności. A jak fatalnie boli, to cóż, leki na zwiotczenie mięśni.
Kriokomora to była fajna przygoda, gdzie nabawiłam się małych odmrożeń widocznych na zdjęciu, ale na bóle stawów i mięśni nie pomogła. A niby powinna.
W końcu trafiłam do poradni bólu, do hospicjum. Trochę mnie to zdołowało, gdzie ja tam – taka przecież nieonkologiczna. Ale w końcu myślę, kurde każdy z nas cierpi na śmiertelność. Czemu mam się wystrzegać takich miejsc? Jak ma coś pomóc, to czemu mam udawać, że nie, nie to nie ja, ja to przecież na dyskotekę powinnam iść, a nie tutaj… I zaczęłam tu swoją zabawę w akupunkturę walcząc tu z bólem. I kurde, kurde, niech to będzie trafione zatopione. Bo „ja chcę biegać, skakać, latać, pływać!!!! W tańcu w ruchu wypoczywać!” I każdego zachęcam, żeby walczyć o zdrowie. Nie udawać, że jesteśmy nieśmiertelni. Nie zachlewać problemów, nie zapominać imprezami, pracą, przypadkowym seksem, żeby tylko nie czuć się do niczego przywiązanym. Za nic odpowiedzialnym. Oderwanym od rzeczywistości. Nie uciekać od tego co ostateczne, tylko temu się przeciwstawiać. Opór stawiać chorobom, nie pozwalać im być w nas udając, że ich nie ma. Życie to tak naprawdę codzienna walka o przetrwanie, wojna z chorobami, i logistyczna gra z przypadkami losu.
Człowiek składa się z bólu. Dopiero zrozumiałam tę dwuznaczność… I nie, NIE CHCĘ się z niego składać! Ani być przez niego składana…
Skąd się we mnie wziął ten cholerny ból? Z zewnątrz… Bolą mnie ludzkie słowa, spojrzenia, docinki. Boli mnie wojna, boli mnie odbieranie wolności. Boli mnie cynizm, nienawiść. Ludzki egoizm. I niestety na to nie widzę antidotum. Marzy mi się tylko czasem, żeby przestać czuć. Życie byłoby takie łatwe, gdyby nie czuło się ani własnego bólu, ani czyjegoś. Ale czy chciałabym przestać być człowiekiem? Czy to właśnie uczucia nie są w człowieku najpiękniejsze? Mimo że to przez nie właśnie, tak bardzo człowiek cierpi…
Poboli, poboli. I wcale NIE PRZESTANIE.
Czy ból jest po to, żebym wiedziała, z czego się składam? Żebym czuła, gdy odpadają mi moje kawałki? Gdy ktoś wyrywa moje paznokcie? Albo ciągnie za rękę czy nogę? Albo gdy komuś innemu oddaję nerkę, a jeszcze innemu serce? Po to, żeby przypomnieć mi, że nie służę do rozdawania, i że powinnam się jednak trzymać w jakiejś całości, zanim pozostanie ze mnie tylko powietrze przeszyte bólem? Tym przeogromnym bólem… (…)