Gdy rano ogarnę rzeczywistość, zrobię śniadanie dzieciakom, włączę im laptopy, zagonię do nich, albo postawię je koło ich łóżek, żeby mogły uczestniczyć w lekcjach online chociażby na leżąco; gdy posprzątam chałupę na tyle, by mieć chociaż przejście do kuchni i łazienki, lubię zasiąść z kawą przy pralce. (…)
Pandemia – dzień tak odległy od jej początku, że nie warto liczyć. Nie wiem, czy jeszcze oddycham.
Tonę w stosie rzeczy. Bałagan przepycham resztkami sił. Świadomość, że za chwilę koniec tych kuriozalnych ferii spędzonych w zamknięciu, i znów będę zmuszona ratować dzieci przed katastrofą w szkole na lekcjach online, co jest wielce prawdopodobne, odbiera mi te resztki. Potomostwo karmię już tym, na co ma ochotę, bo nie mam ochoty na żadne kłótnie, a umiejętność perswazji mojej osiągnęła poziom zero. Marzę by wreszcie wróciły nie tylko normalne lekcje, ale i te obiady szkolne, wybawiające mnie chociaż częściowo z roli kuchty. Każde z moich dzieci lubi jeść co innego, i każde o innej porze. Żadne nie jest w stanie wsadzić naczyń do zmywarki, ani jej rozpakować, bo wciąż są za małe. Próbują czasem pomóc, ale zwyczajnie nie sięgają jeszcze do półek. Z kuchennych wyczynów potrafią włączyć wodę na herbatę. Inne czynności pozostają jedynie moją umiejętnością, a z tego też powodu zarazem obowiązkim. Czuję się jak maszyna, która nie wyrabia się z produkcją dań, i ścierka, która nie daje rady pochłonąć już większej ulości brudu…
Jestem ciągle na wdechu. Już nie oddycham. Karmię się tym, co kiedyś nabrałam w płuca. Wspomnieniami słońca, wolności, swobody. Nie wydycham tego. Bo wydaje mi się, że może mi nie starczyć tlenu na potem. Ale ten wdech zmienia się we mnie już w dwutlenek węgla. Nie wiem jaki stan zaczadzenia odbiera życie, ale rozum już mi odebrało. A życia i tak teraz nie ma.
Photo by Ashley Byrd on Unsplash
Szczęśliwego Nowego Życia!
Nie chcę już niczego innego, tylko tego, żeby zaczął się nowy rok, a wraz z nim – nowe życie. Nie szykuję się na żadną imprezę sylwestrową, bo nie tylko wiem, że się tego nie powinno, ale nie czuję też powodu do celebrowania tego roku. Nie mam już od dawna żadnych oczekiwań, ani tym bardziej marzeń związanych z 2020-tym, poza jednym: żeby się wreszcie skończył.
Tylko dla dzieci zachowuję pozory normalności. To dla nich kupiłam na dzisiaj sztuczne ognie i bezalkoholowy szampan. Chciałabym, żeby nie czuły tego, co się wokół dzieje. I żeby szybko zapomniały o nowych zwyczajach nie podawania ręki, nie dotykania się, nieufności i lęku przed ludźmi, omijania przyjaciół, nieodwiedzania chorych i samotnych. I żeby odzwyczaiły się od siedzenia całymi dniami przed komputerem i telefonem. Od życia w świecie wirtualnym, zamiast rzeczywistym. I żeby nie musiały chować się już przed ludźmi, i codziennie obawiać się o zdrowie swoje i najbliższych. I nie przeżywać codzienności tak jak to było wcześniej wśród przyjaciół i znajomych, ale i tych szczególnych dni, jak urodziny, święta, czy ten sylwester właśnie – w bardzo ograniczonym gronie. I żeby mogły wreszcie pójść normalnie do kina, na basen, do sklepu, bez masek odzierających nas z prawdziwej twarzy, odbierających nam uśmiech.
Przeżyliśmy w tym roku coś w rodzaju wojny światowej. Nie wiem, czy zdołamy wyjść z traumy po tych przeżyciach. Niektórym zburzyły się związki, innym pandemia odebrała pracę, jeszcze innym zdrowie i życie. Chcemy wrócić wreszcie do jakiegoś bezpiecznego miejsca, i wreszcie mieć powody do radości, no i móc dzielić się nią z innymi. Ale czy jest gdzieś to miejsce?
Musimy sobie poprzestawiać granice lęku na nowo, powoli oswajać się ze sobą, bo wszyscy zdziczeliśmy, i boimy się siebie – swoich ciał, nawet swoich słów mówionych za blisko. Nie podajemy sobie dłoni, bo musieliśmy odzwyczaić się od podstawowych dla ludzi odruchów. Nie patrzymy już nawet sobie w oczy, bo jest nam za ciężko przyznać, że nas boli życie. Wszyscy czujemy, że siebie nawzajem zdradzamy. Bo nie jesteśmy przy sobie blisko, wtedy gdy właśnie tej bliskości najbardziej potrzebujemy – w tym strachu przed rzeczywistością.
Wydarzenia sportowe, kulturalne – wszystko to zniknęło z naszej codzienności. Mam wrażenie, że strajk kobiet w tym roku to był wybuch złości na odbieraną nam wolność, związany nie tylko nawet z zaostrzeniem prawa aborcyjnego. My czujemy, że odebrano nam prawo do szczęścia. I nikt nie wie, co robić, ani jak mądrze postąpić. Wszyscy potrzebujemy wsparcia, ale nie ma już osób niedotkniętych tą pandemią, jak nie fizycznie, to psychicznie. To co możemy spróbować zrobić, to zebrać siebie samych do kupy, i próbować też innym pomagać wydostać się z lęku przed samymi sobą. Pokazać, że nie boimy się żyć mimo wszystko. Razem damy radę. Tylko jeszcze trochę. Jeszcze tylko trochę…
A dziś oddajmy się przyjemności wyrwania ostatniej strony w starym kalendarzu, tak by wreszcie móc zacząć coś planować w nowym. Coś piękniejszego. Nowy, szczęśliwy rok.
Zdj. Anna Danuta Pitra
37 dzień? Czy to czwartek, piątek, święta, czy majówka?
Jest mi już zupełnie obojętne jaki dziś jest dzień. Święta zleciały jakby ich nie było, a każdy dzień przypomina poprzedni. Za kilka dni moja mama skończy 70 lat. Będzie wtedy sama, 400 kilometrów ode mnie. Tak jak codziennie. Ale nie rozpacza nad tym. Mimo, że planowaliśmy rodzinną imprezę. Stara się być po prostu dzielna, tak jak każdy z nas teraz powinien (…)