Dzień 47my. Od poczucia wolności oszalałam!

Weekend spędzony na plaży. Szok dla zmysłów. Zapach wiatru, morza, piasku. I słońce.O Boże! Słońce! Tak, jego brakowało nam równie mocno co tlenu w tych naszych zamknięciach. Oślepiona tym słońcem, zachłyśnięta powietrzem, postanowiłam pobiec jak najdalej się da brzegiem morza (…)

Mijałam ludzi popijających w ukryciu swoich żakietów piwo, wino, wódkę. Zapijających stres odosobnienia, który wreszcie można wyładować poza domem. To był piątek, ciepła noc kwietniowa. Zazdrościłam im, że siedzą z kimś. Z przyjaciółmi, rodziną, z kimś ukochanym. Z tymi, za którymi długo pewnie tęsknili. Ja nadal klepię samotność uparta w swym postanowieniu, że nie ma co się wychylać po wirusa. Szczególnie, że jak mam czas bez dzieci, to ja właśnie najchętniej spędzam go gdzieś biegnąc niby w pustkę jak w bezsens, a jednak po myśl jakąś, po zmęczenie, zabijając stres śmiercią naturalną, wymęczeniem go do poległego, by zabić dotychczasowy stan świadomości i zrobić miejsce na nowy, ukształtowany dotychczasowym doświadczeniem. Bieganie to zawsze przygoda, i walka z samym sobą. Udowadnianie sobie, że nadal mam siły, mimo że nie mam już 17 lat, tylko kilka więcej. Poczekam jeszcze z narażaniem się na zakażenie na lepsze czasy, na więcej sprzętu w szpitalach, na rozwinięcie zdolności wyprowadzania pacjentów ze stanu krytycznego. A może i na szczepionkę się doczekam. Tylko czy my umiemy wytrzymać w tym zamknięciu na innych i oddaleniu od ludzi? Czy umiemy wybrać bezpieczeństwo kosztem samotności? Niektórzy dają radę to przetrzymać, inni pogrążyli się w czarnych myślach – i to im jest już obojętne, czy zachorują, czy nie – wiedzą już z całą pewnością, że do życia są im potrzebni ludzie poza zdrowym powietrzem. I że chronienie się przed nimi jest jak odejście od świata żywych już za życia.

Chyba powoli oswajamy się z tym, że jesteśmy wszyscy skazani na zagładę. I już nie tylko przez koronawirusa, ale w ogóle. Że po prostu jesteśmy śmiertelni. Wreszcie mieliśmy czas na refleksję nad życiem. Przerwaliśmy bieg, co spowolniło nasze myślenie i otworzyło nasze oczy na perspektywę, jaka się przed nami kryje. Dzięki biegowi nie widzimy rzeczy takimi jakimi są, tylko zmieniamy obrazy, skaczemy z jednej rzeczy na drugą, z jednego pejzażu w drugi, z jednego problemu na kolejny.

Przeszliśmy wszyscy ponad miesięczną lekcję pokory i poszanowania życia. Lekcję, podczas której nauczyliśmy się, że potrzebujemy innych, by żyć. Zatęskniliśmy za tymi, za którymi nie mieliśmy nawet czasu dotąd tęsknić. Doceniliśmy to co mieliśmy, przewartościowaliśmy pracę, i to za czym dotąd goniliśmy, co tak naprawdę nie dawało nam do końca szczęścia, tylko sprawiało, że byliśmy coraz to głodniejsi nowych wyzwań i wrażeń, nowych znajomości, a często też kolejnych ludzi do wyruchania… Zrozumieliśmy, że teraz przypadkowy seks to może niekoniecznie być nasza zdobycz, że to nagle my możemy polec w tej walce o życie. Że życie to nie jest niezniszczalny dar, tylko trzeba o niego dbać, żeby go nie zniszczyć. Teraz już wiemy, że jednak jak my kogoś „ruchamy”, to tak samo i my jesteśmy przez tego kogoś „ruchani”. Że może jednak lepiej jest budować swoje życie na wzajemnym zaufaniu. Nagle okazało się, że nie ma za wielu ludzi, którzy nam ufają, a my sami możliwe, że już nie ufamy nikomu. Nagle dojrzeliśmy, że w biegu nic nie jest stałe, nic nie jest celem, wszystko jest tylko punktem do jakiegoś nierealnego celu, wyimaginowanego, a my jak nawet docieramy do jakiejś mety, to mówimy: dam radę dalej. I dalej. A może jeszcze dalej… Nie wczuwając się w nasze ciało, które krzyczy, że już mu starczy tej udręki. Że chce stanąć i nacieszyć się teraźniejszością i jakimś wreszcie punktem zaczepienia dla podeszwy naszych butów.

Nie wierzyłam, że my Polacy, naród  niepokorny, będziemy w stanie tak bardzo słuchać wskazań co do pozostawania w domu czy noszenia masek, stosowania żeli antybakteryjnych. Nagle okazało się, że boimy się tego co ostateczne. Że jesteśmy karni i pokorni. Że jednak potrafimy stanąć. I powiedzieć: dość tego biegania. Docenić rodzinę. Zobaczyć, jaki to skarb te nasze dzieci, które nawet jeśli nie dają nam spać i odpocząć, to też nie dają nam być samotnymi. I dojrzeć, że jeśli ich nie mamy, to może jednak tracimy coś w tym naszym biegu, którego punktem przystankowym zawsze jest poród i wychowanie potomstwa, na co nie za bardzo chcemy sobie pozwalać, a jeśli to tylko w ramach podkreślenia naszej fajności i zajebistości, nawet za bardzo często nie poznając świata tych naszych dzieci będąc zatopionymi w naszym własnym, idiotycznym, sztucznym, przepełnionym KPIami, i naszym skupieniu na wydajności nie tylko w pracy, ale i po. Gdzie nawet czas z dziećmi mierzyliśmy jako stracony jeśli nie był to płodny czas dla ich nauki czegokolwiek. Bo od urodzenia jesteśmy uczeni, że nie wolno stawać. Że tylko słabi robią sobie długie przystanki, albo zajmują się mało odjechanymi w kosmos zajęciami, zbyt życiowymi, zbyt realnymi.

Co się z nami stanie, gdy znów będziemy mogli biegać wszędzie? Co z nami będzie, gdy znów ruszy ta machina, ten świat korporacji, i plastikowych rzeczy, tak nam niepotrzebnych, bez których jednak już przestaliśmy umieć żyć? Czy będziemy pamiętać o tych przemyśleniach z dzisiejszych dni? O tym, że za wiele nie potrzebujemy przedmiotów by przeżyć, bo nie musimy się przecież przed nikim prezentować… Czy postaramy się o nich zapomnieć biegnąc dalej? I wciąż dalej…

Myślałam o tym aż dobiegłam do końca plaży, do Nowego Portu. Podbiegłam pod latarnię morską, i tam stanęłam na chwilę, żeby napić się wody. Padł mi telefon. Więc w drugą stronę będę musiała biec dziesięć kilometrów bez muzyki. W ciszy, z którą jestem tak mało oswojona. Ruszyłam z powrotem. I nagle poczułam straszny ból w kolanie… Okropny. Nie mogłam biec. Stanęłam, żeby je rozruszać. Ale to nie pomogło. Dalej bolało. No trudno, jakoś dojdę z powrotem. Zapadł już zmierzch. Chciałam już być w domu. I po co mi było biec aż tak daleko? Zimno mi, i jestem głodna. I nagle uświadomiłam sobie, że mam w plecaku różne tabletki i syropy, bo zanim ruszyłam biegiem, bojąc się, żeby potem nie była zamknięta apteka, zaopatrzyłam się profilaktycznie w jakieś leki. Z radością dorwałam się do opakowania tabletek c, zajadłam dwie jeszcze cynkiem, magnezem i  chromem, stwierdzając że są pyszne. Wiecie jak coś jest pyszne gdy jesteście mega głodni? Wszystko na głodzie ma inny, niesamowity smak. Bo taka byłam mądra wychodząc z domu bez myślenia, na jak długo, i tak mocno zachłysnęłam się tą wolnością, że poniosło mnie za daleko. Popiłam moje danie syropem na wzmocnienie odporności i ruszyłam dalej marszem, już bez biegu, uświadomiona, że przedobrzyłam, i że czasem jak w końcu sobie to uświadamiamy, że z czymś przesadziliśmy, to jednak zwalniamy kroku. I umiemy też zastąpić pewne niezbędne nam dotąd w życiu rzeczy, innymi. Tak jak jedzenie – witaminami.

Czasem można zmądrzeć po krótkim zatrzymaniu się przy latarni morskiej…

Photo by Fabrizio Verrecchia on Unsplash

You may also like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.