Marzy mi się kraj, w którym czułabym się bezpiecznie. Który by wspomagał w wyborach, a nie je narzucał. Kraj, w którym bez strachu o przyszłość, rodziłabym dzieci, także te niepełnosprawne. W którym nie bałabym się o swoją ciążę. I w którym w razie dużych z nią problemów lekarze mogliby pomóc tak jak by było najlepiej dla mnie, a nie dla władcy. Bo to przecież moje osobiste ciało, a nie państwowe (…)
Kraj, w którym władza nie manipulowałaby naszymi wyborami, i naszymi emocjami. W którym nie panowałaby przemoc psychiczna i fizyczna. W którym nie trzeba by było walczyć o podstawowe prawa człowieka. W którym oczywiste byłoby poszanowanie godności człowieka i jego wolności wyborów. W którym każdy mógłby kochać kogo chce, wyznawać religię jaką uważa za najbliższą swoim poglądom, obchodzić święta, na jakie ma ochotę i w jaki sposób chce.
W którym władza nie poniżałaby innych tylko za to, że wyznają inne teorie, ale dawałaby prawo głosu, i odpowiadałaby na niego. W którym władza potrafiłaby przyznać się do błędów, przepraszać, poprawiać się, a nie w pryncypialny sposób bronić wciąż swojego sakramentalnego zdania, po to tylko by udowodnić, że ma wiecznie rację. Choć jej nie ma…
W którym władza nie przypominałaby władzy totalitarnej, a demokracja nie byłaby fikcją. W którym ludzie nie byliby dzieleni, a zachęcani do tolerancji i empatii. W którym żaden człowiek nie byłby traktowany jako narzędzie, tylko zawsze jako cel. W którym nikt nie byłby poniżany. I w którym mówiłoby się prawdę. W którym panowałyby zasady etyczne. W którym nie bylibyśmy sterowani strachem i lękiem, a dostawali to na co zasługujemy za naszą ufność: serce władcy, a nie jego plwociny.
Gdzie panowałaby prawdziwa wolność słowa i wyznania. Gdzie nie musiałabym tłumaczyć dzieciom, że nie można ufać tym, którzy uzurpują sobie prawo nie tylko do rządzenia państwem, ale też i naszymi osobistymi wyborami. I że w ogóle żelazna ręka nie jest dobrą ręką. A ludzki władca powinien prowadzić za rękę delikatnie i stabilnie.
Kraj, w którym nie byłoby podziałów na lepszy i gorszy sort ludzi. I gdzie mężczyźni nie byliby wychowywani na żołnierzy broniących nie ludzi, a władcę. Nawet jeśli wcale nie chcieliby brać udziału w tej domowej wojnie o władzę absolutną. Kraj, w którym żadna kobieta nie byłaby zamieniana w inkubator dla pomysłów władzy. I jako kobieta nie była jedynie matką, kurwa, podległą Polką…