„Rambert. Tryptyk” (recenzja spektaklu w Sopockim Teatrze Tańca)

To nie tak miało być. Nie tak.

Chociaż było pięknie. Nawet zbyt pięknie. Bo to strasznie smutne, że aż tyle piękna się zmarnowało. Nie dało wrażenia innym, którym nie byłlo dane zaznać go własnymi zmysłami. A tancerze (Joanna Czajkowska, Róża KołodaJoanna NadrowskaKalina PorazińskaWiktoria RudnikArtur GrabarczykTomasz Graczyk i Jacenty Krawczyk) nie po to pracowali nad tym tyle miesięcy, by tańczyć dla prawie pustej widowni. Zaledwie dziesięć osób mogło zasiąść na niej aby zobaczyć efekty ich starań i przygotowań do tego występu. Dowiedzieli się o tym w drugim dniu premiery (28.09.2020). W pierwszym (27.09.2020), ta liczba była nieznacznie większa: dwadzieścia pięć. Co i tak brzmi absurdalnie. (…)

„Rambert. Tryptyk” to spektakl taneczny nawiązujący do sylwetki i twórczości Marie Rambert, jednej z kobiet stojących na czele pokolenia awangardy początku XX wieku, ikony historii tańca współczesnego – pedagoga i tancerki polskiego pochodzenia, której działalność miała ogromny wpływ na popularyzację sztuki tańca w Anglii. Jest ona założycielką znakomitego zespołu baletowego w Anglii (Rambert). Zawsze kochała taniec improwizowany, a nie przewidywalny, uporządkowany balet klasyczny. Dla niej w tańcu najważniejsza była siła i moc. Wybierając swoich tancerzy robiła to przede wszystkim na podstawie tego, czy widziała w ich oczach, że dadzą radę spełnić jej oczekiwania by umieli pokazać na scenie to co najważniejsze: nie technikę i sprawność ciała – to było drugorzędne. Ale emocje.

To co wniosła Rambert do tańca, to umiejętność połączenia pozornie przeciwstawnych technik tanecznych – neoklasycznej i modernistycznej. Rambert łączyła różnorodność form i technik tanecznych oraz bogactwo stylów. Pierwsza część tryptyku w reżyserii Joanny Czajkowskiej, oddaje bunt Rambert wobec klasycznego stylu tańca, odejście z utartych ścieżek. Reżyserka bawi się tańcem, żartując w sposób absurdalny podobny do stylu filmowego Almadowara. Przykładem jest wprowadzenie na scenę w zaskakujący sposób, jednej z tancerek – z przymrużeniem oka prezentując ją jak diwę (Kalinę Porazińską). Reżyserka ukazuje, że nie trzeba być bardzo poważnym i kurczowo trzymać się jakichś utartych zasad, a jednak robić to doskonale. Na tyle dobrze, że można uznać, że nie ma tam miejsca na improwizację. A w tańcu Rambert to miejsce jest, czego najpiękniejszym przykładem z jej życia było to, gdy kiedyś zorientowawszy się że zapomniała założyć majtek, tańcząc w powiewnym stroju, potrafiła wyjść ze sceny w taki sposób, jakby to był element układu. Pierwsza część tryptyku oddaje ducha awangardy tanecznej, która działała przed I Wojną Światową. Jest to rodzaj przybliżania nam tego co dalekie. Dla przykładu Czajkowska w zaprezentowany przez chwilę taniec hinduski wplotła współczesne elementy tańca w taki sposób, że ten taniec okazuje się dla nas bliższy i łatwiej przyswajalny. Przypomina to gotowanie: nie musimy wcale jeść kuchni danego kraju, jeśli jest ona dla nas za ostra, czy za słodka, czy za tłusta. Ale dlaczego nie mamy korzystać z nieznanych nam przypraw? To bardzo wzbogaca nasze doznania, i otwiera nas na nowości, i jest dla nas samych inspiracją do stworzenia czegoś nowego. I tak właśnie interpretuję przesłanie Czajkowskiej, która lubi łączyć różne elementy tańca, i nie odżegnuje się od improwizacji. Pierwsza część tryptyku, swawolna, nawiązująca do imprezowego życia Rambert za jej młodości spędzonej w Polsce, Francji i Austrii, prowadzi nas poprzez atmosferę świetnie oddawaną muzyką autorstwa Mariusza Noskowiaka do części drugiej, gdzie przy muzyce Szymona Brzóski (który komponował muzykę w drugiej, jak i trzeciej części tryptyku), przechodzimy do klasycznej muzyki łączącej elementy zupełnie współczesne z trans. W tej części reżyserowanej przez Małgorzatę Dzierżon – choreografką i tancerką pracującą obecnie w Wielkiej Brytanii, przenosimy się do świata klasycznego pięknego ukrytego w tradycyjnych ruchach tanecznych wplecionych w białe stroje, kojarzące się z baletem, ale także z bezbronnością i czystością, która musi się zmierzyć z wojną. Tłem dla tańca w spektaklu stanowiły wizualizacje Katarzyny Teresy Turowskiej, przenoszące nas w odpowiednich momentach w rzeczywistość wojenną. I w tej części najbardziej one do mnie trafiały, gdy tancerze poorani czarno-białymi paskami światła stanowili ruchome obrazy wojenne, bezbronne cele złej mocy, gdzie całym sercem pracowali nad własną doskonałością, a okrucieństwo może je w każdej chwili zatrzymać. Druga część jest powrotem do klasycznej formy tańca z etapu buntu i poszukiwań nowości, której potrzebę istnienia na scenie dostrzegła Marie Rambert gdy trafiła do Wielkiej Brytanii zmuszona przez realia wojenne do przeprowadzki z Francji. Rambert założyła zespół taneczny w Londynie i pomogła baletowi angielskiemu na uzyskanie renomy. Uczyła z bezwzględną starannością klasycznego tańca, uznając, że dopiero znając dobrze jego podstawy, można na tych fundamentach próbować dodawać elementy innych tańców. I właśnie druga część ukazuje nam ten okres życia Rambert, która dostrzegła zaletę dyscypliny. Zrozumiała, że bez podstaw, nie ma punktu odniesienia do tworzenia czegoś nowego. Bo każdy bunt musi mieć swoje podstawy. I każda nowość musi mieć swój korzeń. Odczucia są niezwykle estetyczne, a taniec na tyle dynamiczny, że pokazuje nam jak wielką pracę należy wykonać, by robić coś doskonale dobrze. Myślę, że wielki wpływ na pracę Rambert miała jej fascynacja oraz platoniczna miłość do Wacława Niżyńskiego – wielkiego tancerza i choreografa, któremu chciała pokazać swoje umiejętności. Wszyscy wiemy, że miłość dodaje nam skrzydeł. Mimo, że Maria Rambert stworzyła szczęśliwy związek z innym mężczyzną, z którym miała dzieci, jednak tliła marzenia o kimś niedostępnym, co dawało jej z pewnością wielką siłę tworzenia, by być dostrzeżoną i docenioną przez kogoś, kogo potajemnie kochała. Można więc patrzeć na jej taniec jak na wyraz niespełnionej miłości, i wyrażaniu ciałem swoich tęsknot i uwielbienia.

Trzecia część tryptyku w reżyserii Anny Akabali nawiązuje do podróżniczego trybu życia, jaki wiodła Rambert, która wraz ze swoim zespołem jeździła po świecie czerpiąc inspiracje, a także pokazując własne spojrzenie na balet. Reżyserka dokładnie zna realia podróży, zmiany środowiska, i samotności, bo sama taki tryb życia prowadzi, pracując w różnych miejscach i będąc nierozerwalnie związaną z tańcem. I wzrusza nas tym życiem na walizkach, pokazuje uroki, jak i ciemniejsze strony tego rozedrgania między miejscami. Czuć szaleństwo jakie tkwi w zmianach perspektywy, jak i ciągłym pakowaniu, i kojarzeniu swojej rzeczywistości z tym, co się ma w walizce. Wymowna w swym przesłaniu, szczególnie wariacki taniec na walizkach zaprezentowany przez Joannę Nadrowską (tegoroczną laureatkę Sopockiej Muzy dla młodych artystów). W ostatniej scenie tancerka idzie powoli do pociągu w ciemnożółtych przytłumionych światłach (za które odpowiedzialny Mateusz Gierc) charakterystycznych dla czasów, w jakich żyła Marie Rambert. Urzekała mnie nie tylko swoim estetyzmem. W powolnych krokach tancerki z utkwionym wzrokiem w jednym kierunku, czułam świadomość dokąd zmierza, i stabilność emocjonalną, ale jednak też to tempo i powolne odrywanie nóg od podłoża świadczyło o pewnego rodzaju lęku, który ta kobieta przezwycięża, ale nie staje w miejscu. Brnie dalej do kolejnego celu. Marie Rambert dużo podróżowała, i wiele się dzięki temu nauczyła, i czerpała z tych podróży inspiracje. Wrażenie tej sceny podwojone było świadomością, że my za to wszyscy teraz, na całej planecie, nie mamy gdzie iść, żeby dążyć w dobrym kierunku. Nie ma takiego pociągu, który nas zawiezie w dobre dla nas, bezpieczne, miejsce. Nie ma miejsca, które jest poza naszą wojną: z wirusem. Wszędzie jesteśmy zagrożeni. Nagle świat wojenny, w którym żyła Marie Rambert, przedstawił mi się jako lepszy niż ten w jakim nam przyszło żyć. Gdzie każdy każdemu wilkiem. Gdzie każdy każdego się boi, jest przed innymi ostrzegany. Gdzie nikomu nie można ufać, z nikim spoufalać bez zagrożenia życia, jak nie naszego, to czyjegoś, bo przecież możemy nie tylko sami zachorować, ale i zarazić innych. I wiem, że Marie chociaż żyła w bardzo ciężkich czasach, była i nadal jest doceniona. Mimo, że miała trudniej jako kobieta, to właśnie modernizm usytuowany jest na kobietach. A Ci tutaj tancerze zgromadzeni na deskach Sopockiego Teatru Tańca, w czasach, gdy nie dziwi, że spektakl jest reżyserowany przez kobiety, zostali ze swoim dziełem sami. A dzieła muszą mieć odbiorców. I mimo że wszystko da się dzisiaj nagrać, to nigdy nie da się przekazać tych samych emocji jakie są możliwe do odczucia tylko na żywo. Bez ludzi, bez publiczności,  bez odbiorców naszych starań, nasza praca traci sens. Szczególnie w kulturze. Bo sztuka składa się nie tylko z twórców, ale i z odbiorców. Sztuka polega w  moim odczuciu na osobistym kontakcie przedmiotu (dzieła), poprzez który nadawca (reżyser) coś nam komunikuje, z odbiorcą. A odbiorcy są zamknięci w domach, jak w kołchozach, w których głodujemy nie fizycznie, a psychicznie. I umieramy z tego głodu. Z głodu wrażeń społecznych, ale i estetycznych. I poczułam tęsknotę do tych obrazów prezentowanych jak stare zdjęcia w świetle retro, jak do lepszego świata. Bardziej ludzkiego, choć przecież będącego właśnie w najmniej ludzkich czasach. To gdzie jesteśmy teraz my? Skoro bardziej spokojne i bliskie wydają nam się tak niebezpieczne czasy…

Ostatnia część tryptyku najbardziej przenosi nas do czasów Rambert poprzez stylizacje wojenne strojów przygotowane przez Alicję Grucę. W odróżnieniu od sceny drugiej, niemalże onirycznej, w której piękno w czystej postaci wyzierało z powiewnych białych strojów, jest bardziej realistyczna. Natomiast pierwsza część pokazująca kształtowanie się postaci oddaje różnorodność, swawolę, umiejętność komponowania łączenia różnych stylów, i zabawiania się różnymi kanonami piękna, jak i tańca.

Marie Rambert pragnęła wyrażać poprzez ruch prawdę o nas i o tym co w nas tkwi. Nie mam wątpliwości, że takim pragnieniem kierowały się trzy reżyserki zaprezentowanych miniatur teatralnych składających się na całość tryptyku. Każda miniatura inna, a jednak w każdej odnajdujemy własne odczucia: w pierwszej bunt wobec rzeczywistości, objawiający się poszukiwaniem nowych ścieżek, w drugiej docenienie klasycznej prawdy o tańcu, w trzeciej dojrzałość pogodzoną z nową rzeczywistością, a zarazem chęć odkrywania kolejnych jej wymiarów i szerzenia odkrycia, że można łączyć zasady wraz z poszerzaniem ich kręgu. Wszystko to opierało się o szczerą pracę i poszanowanie tradycji. Bo nawet największa nowość ma przecież swoje korzenie. Nic samo nie rodzi się z niczego. A RODZENIE CZEGOŚ TO MUSI BYĆ NASZA ŚWIADOMA DECYZJA.

Ze wszystkich zwierząt, tylko ludzie znajdują ukryty sens w sztuce, i doznają przeżycia poprzez nią. Człowiek uwielbia piękno, dąży do jego tworzenia, i szuka jego. Chce odbierać. I co jeśli jest nam ono teraz na co dzień odbierane? Czy wystarczają nam doznania 2D w ekranach komputerów? Czy świat wirtualny może nam zapewnić spełnienie artystyczne? Raczej jedynie tęsknotę. Świat wirtualny może nam przekazać jakieś informacje, ale nie pobudza naszych zmysłów tak jak realny odbiór piękna. Bo czy bycie w danym miejscu nie sprawia nam więcej przyjemności, niż oglądanie tego miejsca na zdjęciach? Niestety wszyscy teraz cierpimy z powodu wielkich deficytów ludzi, i możliwości odbioru tego co ludzie tworzą. Bo my kochamy oglądać nasze dzieła i je podziwiać, dostrzegając jak wielki i wspaniały jest człowiek i jak niesamowitą ma wyobraźnię. Kochamy dotykać nie tylko ludzi, ale i ich twory: sztukę.

Po tym spektaklu czułam się jakbyśmy wszyscy zebrani na tej sali byli ocaleńcami. Czułam odpowiedzialność większego czucia, niż gdybym była jedną z setki widzów. I odczuwałam emocje za miliony, poczuwałam się wręcz w obowiązku czuć więcej. I myślę, że wszyscy na widowni czuliśmy więcej emocji, i były one inne, niż gdybyśmy dzielili je z innymi. Nie było w tym radości. Był efekt zachwytu i podziwu. Ale i smutku, jakbyśmy patrzyli na rozbitków, którym kibicowaliśmy by dopłynęli do brzegu o własnych siłach, wiedząc, że stracili statek, którym płynęli.

Nie mieliśmy takiej siły bić braw jakby to było, gdyby sala była pełna. Dziesięć par rąk, to nie sto. Spomiędzy tych braw wyła samotność. Nie mieliśmy sił unieść ciężaru jakim jest docenienie pracy stworzonej przecież dla ludzi, a nie dla pustych krzeseł. Czułam się zupełnie jakbyśmy przenieśli się w czasy wojny. Nie czułam w tych brawach radości, że żyjemy, że jest nam dane przeżywać takie chwile jak ta, i chłonąć to piękno ze sceny, i napawać się nim. To były brawa uznania, ale widziałam łzy w oczach tancerzy, i mimo że jestem nadwrażliwa, to raczej ich nie projektowałam. Czułam raczej ogromny smutek, że tak wielu tego co my, nie może doznać. Że nie tylko Ci, którzy chorują, ale też ich bliscy, muszą godzić się z nową rzeczywistością – rzeczywistością samotności. Marie Rambert uważała, że sens życia polega na nieustającej walce z samym sobą, przezwyciężaniu własnych słabości, i szukaniu prawdy o sobie. Jak dla mnie Marie Rambert to nie tylko tancerka. To filozof wyrażający tańcem mądrość. Walczmy ze sobą, tak jak nam podpowiada Rambert, bo życie nasze to walka i droga dokądś. Nawet jeśli nie wiemy czy warto, to nie zastanwiajmy się nad tym. Tylko idźmy tam, gdzie podpowiada nam serce.

(Spektakl „Rambert. Tryptyk” został zrealizowany przez Dance [SIC!] Association we współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza, Instytutem Muzyki i Tańca, Teatrem na Plaży/Bałtycką Agencją Artystyczną BART, Miastem Sopot, w ramach projektu „Terytoria choreografii – nowe szlaki awangardy”, w ramach wieloletniego programu „Niepodległa 2017–2022” przez trzy cenione w Polsce, jak i za granicą, choreografki i tancerki).

Zdjęcie: Anna Maria Biniecka

You may also like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.