Nie lubię przeklinać, kurwa. No naprawdę. Nie znoszę nawet. Tylko jeśli w życiu ciągle coś się pierdoli, i jeśli nic nie idzie tak jak trzeba, tylko wszystko się rozpitala po drodze, i widzisz, jak wiele osób robi cię w chuja, a już najgorzej, gdy tych, co w życiu myślałaś, że w chuja się nie zamienią – wtedy masz ochotę krzyknąć: „JA PIERDOLĘ! Pierdolę to wszystko! I mam wszystko W DUPIE!” Choć wcale niestety, kurwa, nie masz…
Bo im bardziej krzyczysz, że masz coś w dupie, tym bardziej tego w dupie nie masz. I im bardziej przeklinasz los, tym bardziej nie chcesz by ten los był przeklęty. I im bardziej chcesz coś pierdolić, tym bardziej oznacza, że cię do tego ciągnie. I jeśli rozpierdala cię dosłownie wszystko na każdym kroku, nawet pani w warzywniaku, że ma chujową minę, i że jak podawała ci ziemniaki, to się do ciebie nie uśmiechnęła, ani nawet w oczy nie spojrzała, jakbyś była nikim. Zapominając, że ona sama może czuć się nikim tym bardziej. Bo marzyła o innym zajęciu w życiu niż podawanie kartofli jakiejś patrzącej w oczy laluni. No i kurwa, przykro ci na każdym kroku, że ci ludzie tak cię nie otaczają szacunkiem, ani zainteresowaniem, ani ciepłym słowem, ani uśmiechem. Że ciężko to inaczej ująć niż przekleństwem właśnie. Bo przekleństwo to emanacja uczuć. Eksplozja doznań. Zwichnięta nadzieja opakowana w pęknięty balonik po niespełnionych marzeniach. Najmocniejszy wyraz utraty wiary w ludzi. Poczucia pustki i poczucia, że jedyne co z nas pozostaje to nasze echo. A że przekleństwo zazwyczaj jest głośne, to nasze echo jest tym bardziej rozległe, im mocniej się wyrazimy. Dzięki niemu czujemy, że istniejemy. Że ktoś nas usłyszy. I może pojmie naszą rozpacz i wołanie o pomoc zapakowane w obrzydliwy kubrak uszyty z okropnych słów, rzucających się w oczy wyrazów, rozpaczliwych wykrzyknień. Kubrak proszący się o zdjęcie. Pod którym stoi samotna i wrażliwa osoba pragnąca jedynie, kurwa, przytulenia…