Zakupy

Moje wyjścia na zakupy z dzieciakami u boku stanowią doskonały materiał na scenariusz serialowy. Zawsze towarzyszą temu emocje, mimo że przecież powinnam już przywyknąć do tego typu codziennych wyzwań.(…) (CZYTAJ DALEJ)Zanim dojdę do sklepu wyrzucam z siebie stertę okrzyków, typu: „Uważaj!/Stój!/Nie w tę stronę!/Siedź w wózku!/Nie łap tej Pani za spódnicę!/Nie sikaj tutaj!/Nie wolno rysować po czyichś samochodach!”; no i westchnień: „Po naszym zresztą też…/Chyba nie dojdę…/Chyba zwariuję…”; oraz ‘okrzykliwych’ westchnień: „Chyba zresztą już zwariowałam!!! …”.
W sklepie z zasady prowadzę wózek najmłodszego dziecka, które najczęściej wychodzi z niego, żeby nie było mi za łatwo. Rundę po markecie zaczynamy od rytualnej walki dzieciaków o prowadzenie wózka sklepowego. Jak już któreś wygra tę bitwę na śmierć i życie, staram się nie rozpraszać wydarzeniami, które dotyczą pośrednio mnie, a bezpośrednio moich potomków. Wsadzając chleb do wózka, już kątem oka rejestruję, że każde z podobno moich dzieci już coś chama, bo zazwyczaj bezwiednie na ich grzecznościowe pytania typu: „Mogę bułkę/pączka/bagietkę?” odpowiadam: „Dobrze, dobrze, dobrze”, mając tak naprawdę na myśli: „Cicho/cicho/cicho…”. Oni też zadając to pytanie mają już tę bułkę/pączka/bagietkę w buzi, więc moja odpowiedź jest dla nich tak samo nieważna jak ich pytanie dla mnie. Ostatnio (to cud, naprawdę CUD!, bo rzadko z nadgorliwością rejestruję poczynania mego potomstwa, bo staram się skupić na ogarnięciu najszybszej drodze ewakuacji) przyłapałam moją trzylatkę na tym jak odkłada nadgryzioną przez siebie bułkę z powrotem na półkę sklepową, gdy z krzywą miną orzekła sama do siebie: „Fuuu, niedobre…”. Wzięłam tę bułkę z powrotem z półki, i wrzucając ją do mojego (mam nadzieję) koszyka (już powoli go na tym etapie przygody nie rozpoznaję, bo zarósł jakimiś żelkami i flipsami dorzuconymi przez któreś z mych towarzyszy doli i niedoli, pomyślałam: „O Jezu… Ratuj!”. (Albo powiedziałam. Nie mam pewności, bo coraz częściej mi się już miesza to co myślę z tym co mówię.)
Przebiegam między regałami sklepowymi zawsze ze strachem, że coś te moje dzieci po drodze za mną zwalą, potłuką, wysypią, otworzą, albo nadgryzą. Sama nie wiem jak reagować na wypadki, które się nam zdarzają. Najłatwiej i najwygodniej byłoby udawać, że nie brało się czynnego udziału w wypadku, więc często umywam ręce jako bierny współudziałowiec (do tego odpowiedzialność zbiorowa zawsze podżega do tego, by udać, że nie ma się nic wspólnego z tym, co się dzieje, no bo ja tak samo jak najstarszy syn mogę powiedzieć, to nie ja wysypałam chipsy, mimo że pewnie bezwiednie machnęłam głową do trzyletniej córki przyzwalając na ich otwarcie, a mój syn za to pewnie jej te chipsy za to podał), jednak zazwyczaj powodowana wyrzutami sumienia, szukam personelu sklepu, żeby zgłosić sprawstwo wypadku. Gdy znajdę personel w celu zgłoszenia pobitego słoika z musztardą, muszę się zająć odszukaniem swego potomstwa, które rozpierzchło się w tym czasie po sklepie. Mam już bardzo dobrze wyrobiony zmysł słuchu, staram się zawsze je odnaleźć po nietypowych odgłosach, na przykład tłuczonych jajek, albo po bardzo typowych odgłosach bardzo oburzonych starszych zazwyczaj dam układających swe zdania na jedną modłę: „Co za niewychowane dzieci!”. Nawet jeśli zdanie zawiera inne słowa, to jednak ton jest zawsze ten sam, więc i wydźwięk tego zdania jest dla mnie zdecydowanie taki sam, coś w tylu gdakania kury: „Ko ko, ko ko, ko ko ko!!!” Zazwyczaj znajduję moje potomstwo całe i zdrowe, a na dodatek szczęśliwsze, bo umazane w trzymanej w ręku czekoladzie. Niedawno musiałam wyjmować syna z lodówki z lodami, bo za głęboko szukał jakichś tam swoich ulubionych. (Nie staram się nawet zapamiętywać jakie są jego ulubione, bo co tydzień są to nowe, a zresztą on woli sam je sobie znaleźć).  Często też szukam po całym sklepie wózka sklepowego na skutek rozproszenia uwagi wyczynami mego potomstwa. Jest to trudne zadanie, nie tylko ze względu na fakt, że sklep jest duży, a wózek mały, ale też z takiego względu, że rzadko rozpoznaję zawartość tego wózka na tym końcowym etapie podróży po przygodę. Bo wybrane przeze mnie produkty stanowią zaledwie jedną czwartą zawartości tego wózka ze względu na to, że resztę pakowało jeszcze trzech członków mojej rodziny z mniejszym czy większym przyzwoleniem, czyli mojej bezwiednej reakcji przytakiwania na zachcianki różnego sortu – dla zachowania pozorów spokoju.
Wszystkie moje poszukiwania staram się wykonywać pchając zazwyczaj pusty wózek najmłodszego dziecka (co podejrzewam, że może wyglądać na dość stereotypowe zachowanie kogoś kto niedawno opuścił szpital psychiatryczny), ale zdarza się mi i ten wózek również zgubić. Wtedy mamy jeszcze jeden punkt zabawy w chowanego. I dopiero gdy zgadza się ilość moich dzieci (trzy: jeden syn i dwie córki) i ilość wózków (dwa: dziecięcy i sklepowy) docieram do kasy, gdzie zazwyczaj dzieciaki wyjmują zakupy na taśmę, w czasie gdy ja ratuję majonezy, jajka, wino, ocet, przed niechybnym upadkiem na ziemię. Wtedy zaczynam gorączkowe poszukiwania portfela w torebce (czasem najpierw torebki), a następnie w tym portfelu karty płatniczej, i jak się uda już mi zapłacić za te zakupy i w nie najgorszym stylu wyjść ze sklepu, zazwyczaj muszę do niego wrócić po zostawioną kartę na terminalu, i jakąś czapkę/rękawiczki/szalik/misia/lalkę w koszyku sklepowym, których braku dopatrujemy się dopiero na zewnątrz. Bądź też bywam dogoniona przez ludzi z tą moją ulubioną do gubienia kartą, albo z naszą garderobą czy przytulanką. Wtedy już tylko składam w sercu dziękczynne zdrowaśki do Najświętszej Panienki za pomyślne zakończenie tego jakże przyjemnego wyjścia na zakupy, bez większego szwanku dla rodziny i rodzinnego budżetu.

You may also like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.