CELEBRACJA CIAŁA – czemu piszę to co piszę

Chciałabym wyjaśnić, dlaczego na tym takim powiedzmy maminym blogu, od czasu do czasu, wrzucam jakieś dziwne recenzje, szczególnie upodobanego Sopockiego Teatru Tańca. A więc to było tak… 🙂

Kilka lat temu całkiem zgubiłam poczucie własnej wartości. Nagle wszystko, do czego kiedyś dążyłam wydało się tak dalekie, i niemożliwe do dogonienia, a zarazem i moje chęci do zdobycia tych celów minęły. Dotarło do mnie poczucie całkowitej samotności. Moją jedyną miłością były dzieci, a inne osoby, które kochałam zrozumiałam, że kocham bez wzajemności. Byłam oddalona od przyjaciół, od pracy, którą kiedyś uwielbiałam. I zobaczyłam, że nigdy do końca nie byłam sobą. Kiedyś byłam córką moich rodziców, siostrą moich braci. Oni coś więcej znaczą, oni coś w życiu osiągnęli, są rozpoznawani dzięki temu, co robią. A ja byłam ich dodatkiem. Nierozpoznawana w żadnym innym kontekście. Nawet w pracy byłam asystentką prezesa. Funkcją pomocniczą. Nierozpoznawaną w tłumie. Wypełniającą jakąś rolę dla innych, ale ciągle nie rozumiejąca swojej własnej roli. Nie umiałam grać w rolach głównych w swoim własnym życiu.
A teraz… Teraz jestem mamą. Mamą jednego dziecka, drugiego i trzeciego. Po imionach tych dzieci inni mnie identyfikują – mojego imienia raczej nie znają, a nawet jeśli, to i tak nie mają pojęcia kim jestem. Jestem tylko tą, która dała życie temu dziecku, i temu, i jeszcze temu.

Wzięłam się w Trójmieście jakby znikąd, mimo że stąd pochodzę. To Warszawa była moim domem przez wiele lat, od pierwszej klasy podstawówki. I ją, mimo tęsknoty do Trójmiasta, pokochałam, mimo że bardzo się przed tym broniłam. Do Trójmiasta przyjechałam jako PANNA-NIKT. Mama dwójki wtedy dzieci (jakiś czas później już trójki). Nierozpoznawana po tym, co robiłam dotąd, a nawet z utraconą tożsamością funkcji bycia czyjąś córką czy siostrą, bo tutaj tego już nikt nie kojarzył. Już nikt o to nie pytał. Każdy widział moje uplątanie w pieluchy dwójki małych dzieci. Nie było widać mnie zza tych dzieci. Nie zdążyłam nigdy być tylko samą sobą. Zostałam nową funkcją: rozrodczą, opiekuńczą, wychowawczą. Tak bardzo pragnęłam wydostać się z cienia innych, że postanowiłam odgrodzić się od nich ciałami stworzonymi z mojego ciała i moich genów. I udało mi się to dosyć dobrze. Rodzina przestała pokładać nadzieje, że „coś” jeszcze ze mnie będzie. Przyjaciele z pracy, jak to zapewne znacie, przestali się mną interesować jak tylko przestałam mieć znaczenie na arenie korporacji. Jest kilka osób w moim życiu, które zawsze były i będą, niezależnie od tego gdzie mieszkam, czy ile generuję zysków co miesiąc, ani od tego czy jeżdżę na fajne wyjazdy służbowe, czy wakacje, i jakie mam auto. Ale dużo jest takich osób, które nawet nie wnikają w to, co myślę, zakładają, że jestem tępa, skoro „tak głupio” prowadzę to moje życie. Bo nierozważnie, mało racjonalnie, bez odpowiedniej kalkulacji portfela – zysków i strat. Życie podporządkowane dzieciom. Stałam się opiekunką i sprzątaczką. I straciłam nadzieję, że wyjdę z tych ról. Pewnego dnia razem z inną koleżanką, również samotnie wychowującą dzieci, zaczęłyśmy się w głos śmiać z naszych dawnych ambicji. Z naszych studiów, bo na co nam one. Z naszych kursów językowych. Z naszych lat poświęconych nauce. Z tych wszystkich imprez, na które nie poszłyśmy, bo wolałyśmy zakuwać do klasówek i potem egzaminów. Po co nam ta cała wiedza? My potrzebujemy jedynie sił by sprawować rolę opiekunek – i lubimy to co robimy, ale lubiłybyśmy to bardziej, gdyby to nie było skażone podejściem jak do czegoś brudnego, niegodnego wykształconego i ambitnego człowieka. Ale opiekowanie się własnymi dziećmi to doświadczenie tak piękne, nawet gdy okupione zmęczeniem i bałaganem, że traktowanie tego jak zajęcia dla półgłówków jest przynajmniej niestosowne. Tylko jak przetłumaczyć dzisiejszym ludziom biegnącym do zdobywania najpierw wiedzy, potem stołków, że to właśnie ich gonitwa wygląda jak bieg półgłówków. Że ich osiągnięcia w porównaniu z maminymi osiągnięciami nauczenia dziecka pierwszych słów i pierwszych kroków, są tak mało znaczące, są tak śmieszne i odrealnione od ludzkiego wymiaru. Bo bez tych pierwszych słów i kroków, żaden człowiek niczego  by nie osiągnął. I każda matka ma potajemnie wbudowany system ochronny własnego potomstwa, i jeśli jest on zaburzony, rzutuje to też na jej dziecko. Niby wiemy jak ważny jest styl przywiązania wytworzony we wczesnym dzieciństwie z matką, a jednak i tak staramy się udawać, że nie jest to istotne, bo przecież ważniejsze niż bycie na zawołania dziecka, jest być na zawołanie klienta, czy szefa. Jakby waga człowieka zależała od jego osiągnięć i poważania, a nie od jego potrzeb, na które nasz system wewnętrzny jest przygotowany odpowiadać: tak jak na płacz naszego dziecka, który kobiety umieją rozpoznawać, czy jest to płacz, z powodu głodu, bólu, zimna, zmęczenia. Nie dlatego, że się tego nauczyłyśmy w szkole. Tylko dlatego, że jest to wpisane w naszą biologię, od której oddalamy się coraz dalej i dalej, i patrzymy wszyscy z zażenowaniem na tych, którzy tym podstawowym instynktom się oddają. Instynktowi opiekuńczemu zwłaszcza.

I w takim stanie poczucia wykluczenia społecznego poznałam reżyserkę Sopockiego Teatru Tańca. Ona pewnie nie ma świadomości, w jak trudnym momencie życia spadła mi jak z nieba ofiarowując zaufanie i wiarę we mnie. Trafiłam do niej na warsztaty dotyczące pisania recenzji teatralnych. Połączone ze sztuką teatralną, którą wyreżyserowała w ramach swojej pracy doktorskiej „Przedmiot nieocenionej wartości”, o której miałam napisać recenzję. To był dla mnie punkt zwrotny. Nie tylko wreszcie po kilku latach od nie bywania w teatrach wtopiłam się w krzesło, nie tylko przeżyłam całe spektrum emocji, jakie serwuje teatr Czajkowskiej i Krawczyka, ale też odkryłam, że te moje studia, ta moja filozofia, wreszcie znalazła swoje znaczenie. Że wreszcie w tej sztuce bez słów znalazłam najgłębszą treść. Że nie muszę się lękać, że nie zrozumiem teatru tańca, jako że nie jest ze mnie żaden teoretyk tańca. Że ja czuję, co oni mówią ciałem, nawet jak nie myślą nad znaczeniem przekazu, to go wyrzucają z siebie tymi ruchami rąk, nóg, drganiem, oddechem.

Po tym spektaklu studiowałam sama dla siebie teorię tańca, ale wróciłam też do moich korzeni. Do Platona, którego odnalałam w opowieści o idei ciała, jaką stanowił ten spektakl. Poczułam w tej swojej samotności, w moim zatopieniu w piżamę i dresy, że pod powierzchnią moich szmat, jest jakaś wartość, którą mogę przelać na klawiaturę łzami i potem, i wyrazić co widzę na scenie innymi słowami niż te, które potrafią dobrać ci, którzy zawodowo piszą recenzję. Uznałam, że pięknie jest tak pisać o tym, co się czuje, niż wytykać błędy aktorom, albo wymieniać figury taneczne, jakie udało mi się dostrzec. I nie przejmując się, czy te recenzje trafią tylko do aktorów i reżyserów, pisałam tak jakbym sobie wreszcie mogła spuścić zastygłą krew, poruszając wreszcie serce do szybszego bicia. Nie jestem dobra w self-marketingu. Pozostało mi więc wrzucanie tych recenzji tutaj jak do pamiętnika, tak żebym czasem sobie przypomniała, że kiedyś interesowałam się czymś więcej niż składnikami zupy, którą muszę codziennie gotować dla swojego potomstwa. I że ta wiedza jest we mnie – i nawet jeśli nie mam znaczenia dla ogólu społeczeństwa, to przecież powinnam czuć je dla samej siebie. I to dla samej siebie powinnam czytać, chodzić do teatru, rozwijać się w nieskończoność. Że jednak po coś tam studiowałam i się uczyłam, po coś tam jednak zarywałam noce na kucie przed egzaminami. PO SAMODOSKONAŁOŚĆ.

Teatr jest dla każdego. Teatr tańca też. Mimo że wydaje nam się, że możemy go nie zrozumieć, nie znając się na tańcu, to możemy go poczuć. A to co wiemy, nawet z innych dziedzin, niekoniecznie naukowych, to zawsze w nas będzie rezonować, i nasza rola polega na wsłuchaniu się w siebie, i uwierzeniu swoim zmysłom i swoim emocjom. Nasze emocje nie kłamią. To my uczymy się je tłumić. A to one są najpiękniejsze w człowieku. To one pokazują, że jesteśmy istotami czującymi, od czego staramy się ciągle odchodzić, żeby podkreślić swoją wyższość nad naszymi słabościami, które mają często swój wymiar właśnie w uczuciach. A my staramy się zaprzeczyć naszej naturze, bo chcemy być NADLUDŹMI. A to wcale nie jest piękne. Bo to jest kierunek wyjściowy ze stanu człowieczeństwa.

Od tamtej pory byłam na każdej premierze tego teatru, i zawsze traktowałam to jak wyzwanie do studiowania poruszanych przez Joannę Czajkowską i Jacentego Krawczyka po to, by potem opisać moje wrażenia. I chciałabym by w ogóle recenzje zamieniały się w swoistego rodzaju dzieła, żeby stanowiły same w sobie autoteliczną treść. I by każdy nawet nie znając się na tańcu czytając recenzję znajdował jakby podświadomościową wykładnię.

Niedawno Sopocki Teatr Tańca przedstawił spektakl CELEBRACJA, łącząc historię światowego tańca z historią STT, podczas którego w przezabawny sposób Czajkowska i Krawczyk razem ze swoimi aktorami bawili się przednio, pokazując swój dystans do samych siebie i do tańca. Podkreślili w ten sposób, że nie chcą używać tańca jako patetycznego środka wyrazu. Że mimo wielu trudów, wielu lat pracy, potrafią też się bawić tańcem, a nie tylko nim walczyć o zrozumienie. I że zamiast wychodzić jak po katharsis z ich teatru, można wyjść też  uśmiechem  na twarzy i optymizmem w sercu. Bo oni kochają taniec. Poświęcili mu życie. I dalej będą opowiadać bez słów najpiękniejsze historie, i rysować najgłębsze myśli. A my możemy ich tylko dalej zachęcać oklaskami, i opowiadaniem o tym, co czujemy, zamiast odżegnywać się od pojmowania istoty rzeczy przez tłumaczenie, że „tego nie rozumiemy”. Jeśli coś czujemy, to to rozumiemy. Ciałem. Przedmiotem nieocenionej wartości…     

You may also like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.