A więc wróciłam do łez. Nawet nie sądziłam, że będę tak tęsknić za nimi. Z nimi jest o niebo lepiej. I jakoś tak prawdziwiej. I lżej. Patrzyłam na siebie ostatnio jak na oddzieloną od dotychczasowej mnie. Jakbym stała gdzieś obok i się sobie przyglądała. Brałam pigułkę na bóle egzystencjalne codziennie rano, popijałam kawą, i czekałam co dalej. Czy naprawdę przestanę boleć? Czy naprawdę nie będę już cierpieć? (…) Czy nie będzie mnie poruszał ludzki egoizm, snobizm, cynizm, które wprawiały mnie dotąd w poczucie odtrącenia i wykluczenia, co zarazem potęgowało mój lęk przed ludźmi, nieufność i poczucie samotności? Nie do końca przestałam coś czuć, ale miałam wrażenie jakby baterie mi wysiadły. Baterie napędzające we mnie to, co ludzkie. Gdy byłam w sytuacji, w której normalnie bym przeżywała strach, że czegoś nie dam rady zrobić, bo coś jest dla mnie za ciężkie – teraz czułam taki tępy spokój. Miałam świadomość, że normalnie bym była cała rozedrgana, i spanikowana, a teraz czułam zobojętnienie. Myślałam prosto: na chuj się stresować. Najwyżej nie zdążę czegoś zrobić, i albo to przełożę, albo stracę jakąś możliwość. Ale nie ma co srać w gacie. Jest chill. Na pigułach z podwójną dawką serotoniny.
Dziwnie się też czułam, gdy widziałam coś, co normalnie by mnie wzruszało, bo nagle stało się to dla mnie przewidywalne, trochę jak mają ludzie, którzy obejrzą za dużą ilość thrillerów, że nagle nic nie jest w stanie ich wytrącić z równowagi. Czułam, że chcę pomóc komuś, albo że sytuacja jest warta reakcji emocjonalnej, ale ta we mnie nie następowała. Następował chłodny, racjonalny pochód myśli: jak zaradzić czyjemuś bólowi. Ale czy gdybym wcześniej nie była wyposażona w empatię, moje zwoje myśli biegłyby po ratunek dla kogoś? Czy obojętność, brak łez i wzruszeń są takie dobre? I czy naszego DNA nie programujemy teraz tymi tabletkami odbierającymi uczucia na takie odpowiednie dla pozbytych uczuć kreatur? Podobno nasze przeżycia przekazujemy w genach dzieciom. Czy gdybym miała więcej dzieci, wolałabym być pozbawiona przeżywania istotą? Czy raczej na odwrót: wolałabym rodzić te dzieci w świecie, w którym inni też mają empatię, i też są wyposażeni we łzy i śmiech, a nie wszystko tłumią stwierdzeniem, że „nie wypada”. Nie wypada krzyczeć, gdy jesteś zła, nie wypada płakać, gdy jesteś smutna, nie wypada się kurwa śmiać, gdy właśnie twoje ciało chce wybuchnąć śmiechem.
Albo gdy ktoś mówił mi chciał dosrać, myślałam: „Oho, teraz by nastąpił niekontrolowany płacz, albo krzyk rozpaczy walczący o poszanowanie moich granic”, ale on nie następował. Miałam na to wylane. Nie ruszał mnie już inny człowiek. Zamieniałam się nawet nie w egoizm, a w kamień, moje ciało pozbawione zostało serca – i nie po to, żeby panować nad innymi, a nad sobą, nad swoimi implozjami i eksplozjami emocji. Nie wyrzucałam też z siebie już słów na wiatr, tylko połykałam je jakby tamując ich odpływ. Bo moje słowa lubią lądować na chodniku jak krew po uderzeniu w nos. Dotąd, gdy tylko czułam zbliżające się pięści, lub w ogóle zły dotyk, od razu krwawiłam. Wypowiadałam sto słów na minutę po to, żeby przebić się nimi przez gęstą atmosferę, budowaną czasem przemocą emocjonalną przez tych, którzy są silniejsi. A przy okazji żeby się jeszcze bardziej ośmieszyć, i pokazać z jak najgorszej strony, takiej podległej. Zapewniając innych, że jestem od nich gorsza, i o tym wiem. I dlatego używam słów burzących krępującą ciszę, w której staję się błaznem, gotowym do dalszego bycia pomiatanym, przepraszającym za nic, szukającym wyjścia z sytuacji gdzie wyjścia nie ma – poza moim odejściem. Teraz jednak, po tabsach, te słowa połykałam razem z suchymi łzami. W ogóle jakby mi głos i łzy odebrało. Czułam jednak, że brakuje życia w moim życiu.
Jeszcze dziwniejsze, że odebrało mi też śmiech. Bo dotąd płacz lubiłam przeplatać głośnym śmiechem. Płacz miałam w zwyczaju rozpraszać spazmatycznymi wybuchami radości, bo przerywałam go zaśmiewając się sama z siebie, i od razu obcierałam mokre ślady z twarzy, zawstydzona, bo ile ja mam lat, by nie panować nad emocjami. A teraz, gdy coś się działo, co normalnie stanowiłoby mój powód do śmiechu, było dla mnie zaledwie źródłem cichej kontemplacji. Bo co mi ze śmiechu, który dla innych jest w swej szczerej radości oznaką słabości i głupoty? Silniejsi ludzie nie okazują emocji. Nie chcą pokazywać swoich słabszych punktów. Punktów świadczących, że są TYLKO LUDŹMI, a nie NADLUDŹMI, którymi jesteśmy uczeni od dziecka być, jakby to, kim się rodzimy było wstydem. Więc uczymy takie małe głupiutkie istoty, nie znające jeszcze wstydu, że i nagość fizyczna, i emocjonalna, to żenada. Że trzeba się kryć, a im lepiej kryjesz to, kim jesteś, tym lepszym NADCZŁOWIEKIEM się stajesz. ALE JA NIE CHCĘ BYĆ NADCZŁOWIEKIEM! To takie nieludzkie! To takie smutne! Smutniejsze niż smutek. Czemu chcemy stać się wszystko kalkulującymi racjonalnie komputerami? Ja wolę pozostać naga. Każdy widzie moje fałdy smutku, i powody do kompleksów. Czuję się jakbym chodziła cały czas bez bielizny wśród ludzi owiniętych w garnitury i zapiętych na ostatni guzik. Tak bardzo nie lubię guzików. One tak mocno duszą.
Wolałam więc wrócić po życie łzami, tym co ludzkie, a tak szczelnie przez mój gatunek zakrywane. Aż pod szyję. Bo chcę wreszcie oddychać swobodnie, wentylować się w czasie spazmatycznych płaczów. I śmiechów także, tych które wracają co ciekawe w czasie wyciekania łez. Bo płakanie to też produkcja serotoniny – tylko naturalna. A tak mało się o tym mówi. Bo w ogóle mało się mówi o tym, co naturalne – bo przecież to takie ludzkie. Takie proste, płytkie, banalne. Lepiej się prezentuje tabletka do kawy hamująca emocje, niż one same. One nie są trendy i są zbyt ludzkie. Zbyt ludzkie dla ludzi. A ludziom przecież nie wypada za bardzo płakać. Ani za bardzo się śmiać. Ludziom wypada wszystko powstrzymywać. Nawet kurwa życie. Jakby życie nie było dla ludzi…
Photo by Navid Sohrabi on Unsplash