Rzeczowniki NIE MAJĄ PŁCI, one mają tylko RODZAJ

Gdy wrzuciłam ostatnio tekst o moich odczuciach językowych dotyczących feminatywów, opisując, że nie czuję się komfortowo nadając niektórym rzeczownikom końcówki żeńskie, dowiedziałam się od walczących o ich implementację femiistek, że jestem: idiotką, niedouczoną i niedoinformowaną ignorantką, że nie znam się NA NICZYM, że lepiej, żebym się w ogóle nie wypowiadała, i zachowała sobie swoje myśli. No i tym podobne. Tekst mój podrzuciłam na grupy feministyczne, z nadzieją, że wywiąże się z tego konstruktywny dialog, i że pomogę może niektórym osobom oswobodzić się z poczucia przymusu stosowania feminatywów nawet wtedy, gdy tej osobie to zupełnie nie pasuje, i średnio przechodzi przez gardło, ale robi to w imię jakichś idei, które nie zawsze do końca też czuje. A ja nie znoszę, jak się coś robi w imię jakichkolwiek idei. Bo to odbiera osobistą wolność. Podobnie zwyzywana jak teraz, byłam jedynie przez nazistów, gdy za pierwszym razem wrzuciłam tekst o Polsce, o tym, że źle się czuję w ujarzmionym kraju, porównując to do tego, jak czułabym się w ujarzmionym związku: https://matkakurwapolka.pl/jestem-polka-i-to-boli/ Wtedy bałam się ujawniać twarz, a teraz też coraz bardziej boję się braku anonimowości. I jeśli to co piszę, komukolwiek przynosi na myśl, że propaguję nienawiść do kobiet, bo zarzucono mi mizoginizm, to należy zmienić absolutnie myślenie. Jeśli sprzeciwiam się narzucanym ideom, i walce o coś, z czym się nie zgadzam, to nie znaczy przecież, że nienawidzę osób, która wyznają daną prawdę. Chcę jedynie poszerzyć horyzonty takich osób o inne spojrzenia, i zwrócić uwagę na pewne aspekty, gdzie podstawą ma być tolerancja i szacunek wobec innych. (…)

Myślę, że jest wielu facetów, którzy przyklaskują feministkom, i starają się je wspierać, bo mają na uwadze doznawaną przez nas krzywdę na przestrzeni wielu lat. I chwała im za to. Jednak trzeba zwrócić uwagę, że to, że nam dają prawo do decydowania o swoim ciele, czy o używanym przez nas słownictwie, nie oznacza, że mamy się decydować na wszystko do czego mamy prawo. Nie można nadużywać praw, żeby nam to nie zaszkodziło. Ważne jest oczywiście to, że jeśli chcemy cos robić inaczej, to MOŻEMY. Tak samo jak z aborcją, jeśli mogę, ale jednak wolę urodzić dziecko, niż go nie urodzić, nawet wobec poważnego zagrożenia jego, czy mojego zdrowia, mam prawo też je urodzić. I nie muszę czuć się mało nowoczesna, czy głupia, czy zacofana, jeśli nie wykonam aborcji, jeśli moim wyborem jest urodzenie tego dziecka – bo poza aspektami prawa zewnętrznego, są też aspekty prawa wewnętrznego – mojego własnego uczucia. Jeśli czuję, że chcę mieć to dziecko, to powinam mieć też do tego prawo, bo to moje ciało, moje życie, nawet jeśli wydaje się, że wybieram bardzo trudne życie z na przykład niepełnosprawnym dzieckiem.

I tak samo z językiem, jeśli czuję, że nie pasuję mi dodawanie końcówek żeńskich do niektórych rzeczowników, to mam słuchać SIEBIE,  a nie innych. Nie mogę podlegać innym w tym, co czuję. Nie mogę tak samo wychodzić za mąż, czy też wiązać się z kimś, bo inni uważają, że ten ktoś jest fajny i pasuje do mnie. Są pewne wybory, które są osobiste, i do nich należą też wybory dotyczące tego, z kim chcemy być w związku, także czy urodzimy dziecko, nawet jeśli prawo nam pozwalałoby na nieurodzenie jego. Wyborem osobistym jest też to jak używam własnego języka, jak formułuję myśli, i jakie nadaję końcówki używanym przeze nie wyrazom Nie można narzucać ani tego co myślę, ani tego co czuję, także w stosunku do języka. Bo to jest naruszenie wolności osobistej. A wyzywanie od idiotek, jeśli się nie zgadzam z nowomodą, świadczy jedynie o przemocy, a ja w tej przemocy nie zamierzam uczestniczyć. Nawet jeśli na szali jest to, że to, co piszę, nie będzie publikowane, i nawet jeśli miałabym utracić wydawnictwo, w którym mogłabym wydać wreszcie jakąś moją książkę, to nie zamierzam poddawać się czyimś schematom dotyczącym tego, jak mam się wypowiadać – bo to świadczy o odebranej wolności słowa przecież. Czuję się jakbym spod przemocy patriarchalnej przedostała się pod pręgierz kobiet. A ja już wolę być sama, samotna nawet, ale w zgodzie z własnym sumieniem. I nie, nie będę robiła nikomu dobrze, nawet feministkom, żeby się jarały swoją zajebistością. Będę zawsze myślała o własnych uczuciach, których jeśli i one nie szanują, to nie zasługują na moje nawet tłumaczenie się.

Z gramatycznego punktu widzenia, feminatywy mają jak najbardziej swoją rację bytu. Jednak trzeba się zastanowić nad używanymi przez siebie słowami, kiedy mają one znaczenie pejoratywne, ośmieszające, odbierające często godność. Końcówka KA jest końcówką żeńską, stosowaną na przykład w takich słowach, jak PROFESORKA, NAUCZYCIELKA. I przyznaję, że w przypadku NAUCZYCIELKA przywykliśmy do wydźwięku feminatywu, i nie ma on wydźwięku poniżającego, ale już profesorka odbiera rangę profesorską. Stąd dodajemy słowo PANI, czy PAN profesor. A sam „profesor” jest jak idea platońska, nazwą jakiegoś zawodu. I odnosimy się zawsze do idei – również do idei NAUCZYCIELA, a nie nauczycielki, gdy rozmawiamy o nauczycielach. Słowo nauczycielka jest po prostu wtórne do idei NAUCZYCIELA. Nie jestem językoznawcą z wykształcenia, tylko filozofem – czy jak kto woli filozofką, bo można i tak powiedzieć, tylko jak dla mnie brzmi to znów trochę pretensjonalnie. W każdym razie znam się dzięki sto lat temu nabytemu wykształceniu nieco na semiotyce logicznej i logice. I bazując na tym wiem, że w danym rzeczowniku, który ma końcówkę żeńską lub męską (w przypadku zawodów często męską) zawierają się rzeczowniki odnoszące się zarówno do mężczyzn, jak i kobiet, a także do osób niebinarnych, który nie jest po drodze z tym podkreślaniem płci, bo może to być zbyt osobiste w ich przypadku być określanym poprzez płeć. Lepiej jest więc mówiąc o ogóle do osób wykonujących dany zawód używać końcówki odnoszącej się do wszystkich płci, i określać po prostu ideę danego zawodu: czyli jeśli zwracamy się do ogółu kolejarzy, pilotów, nauczycieli, uczniów, itd., albo mówić o tym ogóle, a więc – „w klasie jest tyle uczniów.” Ale tak, oczywiście, że możemy dodać „i uczennic”, ale mamy prawo poprzestać na tym słowie „uczniów”, i naprawdę nie czuję się pokrzywdzona kobietą, jeśli ktoś nie zaznaczy, że również uczennic. Wiem, że ogół uczniów odnosi się do wszystkich płci. I jest to taki skrót myślowy. Całkiem jak z psami: „Na plaży biega 20 psów”. Mogę dodać „psów i suk”, ale coś już tu zgrzyta. Bo to rozróżnienie płciowe nie zawsze ma sens. Mimo że jest gramatycznie ok, jednak nasze odczucia mówią, że coś jest jednak nie tak, że po co ta wstawka. Że ktoś ma jakiś cel w tym podkreślaniu płci. I jeśli ma to zastosowanie, jeśli ma to służyć czemuś więcej niż samej manifestacji, że ta płeć musi być użyta w wypowiedzi, to wtedy ma to sens. Na przykład jeśli chcemy podkreślić, że kobiety wykonują zawód mało znany z tego, by sprawowały go kobiety – ale nie zawsze one chcą by było to wytknięte. Wolą czasem być jednym z żołnierzy, czy jednym z pilotów. Ale tak, mogą jak chcą, podkreślić swoją rolę żołnierki, czy pilotki. Ale nie muszą. Nic nie trzeba, choć wszystko można  – to jest dewiza wolnościowa, a nie narzucanie zasad i reguł, w tym właśnie językowych.

Poza końcówką „KA”, która jest końcówką zdrobnieniową, ale czasem nie brzmiącą na szczęście szyderczo, możemy również stosować końcówkę „NIA” na oznaczenie kobiety, tak samo jak EK czy YK a faceta. Są to zdrobnienia, które często upokarzają i ośmieszają osobę wykonującą dany zawód. No ale MOŻEMY nazwać profesora PROFESOREK, czy panią profesor, PRFESORUNIA. Kolejarza – KOLEJARZYK, złodzieja – ZŁODZIEJASZEK, złodziejkę – ZŁODZIEJASZKA (jeszcze mocniejsze zdrobnienie słowa złodziejka, która straciła swój wydźwięk zdrobnienia). Farmaceutkę – FARMACEUTUNIA, lekarza – DOKTOREK, panią doktor – DOKTORUNIA. Możemy więc stosować feminatywy, tak jak bardzo często się używa zdrobnień – wtedy gdy chcemy komuś dokuczyć, gdy chcemy podkreślić słabe sprawowanie roli poprzez daną osobę. Podobnie jak przy dodawaniu feminatywów, które najczęściej są zdrobnieniami, dodając zdrobnienie do nazw zawodów mężczyzn, podkreślamy naszą kpinę do kogoś na danym stanowisku. I dlatego właśnie mówię, że nie należy wprowadzać feminatywów na siłę, bo możemy pozostawać przy formie, którą dotąd stosowaliśmy, nawet jeśli rzeczownik nie ma końcówki żeńskiej, bo ten rzeczownik odnosi się DO IDEI ZAWODU. Bez nadawania jej rangi płci. A nie do płci osoby. Rzeczowniki mają końcówki żeńskie lub męskie, ale same rzeczowniki nie są mężczyznami lub kobietami – one odnoszą się do ogółu, do IDEI.

Związki przemocowe mają to do siebie, że lubią się powtarzać. Wychodząc z jednego związku przemocowego, wpadamy w ramiona kolejnej osoby, która poznając nasze słabości, naszą chęć ucieczki przed wcześniejszym uciemiężycielem, może też nas posiąść. A ja już podziękuję za przemoc. Za pomoc w ucieczce przed uciemiężycielem, jeśli wiąże się to z oddaniem mojego życia pod inną władzę.

Jeden z największych filozofów wszechczasów – Hegel, tłumaczył na czym polega dojście do mądrości – najpierw jest jakaś teza, za którą mogą opowiadać się jacyś ludzie, i w imię jej są zabijani, czy poniżani, a następnie przychodzi antyteza, równie mocna, ale wychodząca z drugiej zupełnie strony. I dla niej też ludzie są zabijani. Aż w końcu należy dokonać syntezy, wyciągnąć coś z tezy i antytezy. Pogodzić te zupełnie inne punkty widzenia, i scalić w całość. Ale o tę syntezę walczy się ciężej, bo ciężko dojść do złotego środka. A ja tego właśnie pragnę, żebyśmy wszyscy zaczęli się szanować niezależnie na ugrupowanie polityczne z jakim się kojarzymy. Sama jestem za mało lewacka dla lewaków, więc po mnie jeżdżą, jeśli doszukują się u mnie politykowania, którego wcale staram się nie uprawiać. No i jestem nie-prawicowa dla nacjonalistów, więc ze mnie szydzą. Ale jestem w zgodzie ze sobą, z wewnętrznym imperatywem (więcej na temat wewnętrznego imperatywu – Immanuel Kant) – czy jak kto woli – z sumieniem.

Rodzaj rzeczownika to nie płeć, dlatego nazywa się rodzajem, a nie płcią. W poprzednim artykule o feminatywach napisałam, że chciałabym czasem, żeby księżyc miał formę żeńską, tak jak to jest w języku hiszpańskim, bo to tak pięknie brzmi (La Luna), ale uważam, że księżyc i tu, i w Hiszpanii wygląda tak samo pięknie, i odbiera podobny szacunek, ale nikt poza dziećmi może, nie patrzy na niego przez pryzmat płci – tylko dzieci rysują księżyc jako osobę o danej płci, chociaż też nie zawsze jest ona do końca przez nie określona, po prostu ma oczy, uśmiech i czapkę. Ale i słońce (w formie nijakiej),  i księżyc (w formie męskiej rzeczownika), i chmury (chmura w formie żeńskiej rzeczownika) są widziane nawet oczyma dziecka, czasem jako „osoby” płci żeńskiej, a czasem męskiej, w zależności od wyobraźni, ale wcale nie od końcówki rzeczownika. Wiem, że walka o feminatywy dotyczy zawodów i funkcji, mimo wszystko uważam, że mówiąc na przykład „żołnierze” i dzieci, ale i dorośli, mają przed oczyma i mężczyzn, i kobiety. Wiadomo, że kiedyś kiedy kobiety nie wykonywały tego zawodu, widzieliśmy nawet oczyma wyobraźni samych mężczyzn. Ale nie czuję tego jako rodzaj dyskryminacji, gdy zwracając się do ogółu żołnierzy, nie powie się przy okazji 'żołnierki”, bo znajduję się w zbiorze osób będących żołnierzami, jeśli jestem przy tym żołnierką. Bo rzeczowniki NIE MAJĄ PŁCI, one mają tylko RODZAJ – i to rodzaj nie tylko męski i żeński, ale i nijaki. I musimy w dzisiejszych czasach zacząć się zastanawiać jak zwracać się do osób niebiarnych. W angielskim poradzono sobie poprzez zwrot „they”, my możemy na razie nie krzywdzić tych osób, które zmieniają płeć, albo nie są jej pewne. A prawa kobiet szukajmy w poczuciu szacunku, zarówno od mężczyzn, jak i właśnie od kobiet, które niestety często po nas samych jeżdżą.

Gdyby feminatywów czepiał się facet wydawałoby się, że miałby jeszcze trudniej walczyć o swoje odczucia językowe. Jednak poczułam już nie raz na własnej skórze jak to jest zwrócić uwagę mocno feminizującym kobietom, że może warto z czymś wyluzować. Potrafią zajechać psychicznie, i moim zdaniem za bardzo narzucają swoje zdanie. Mogłabym się odczepić, i olać sprawę, jak większość osób, którym się nawet nie chce komentować zagorzałej walki feministek. Bo to niby „tylko” przecież język, który najwyżej będzie wyglądał dziwacznie od nowotworów,  które gramatycznie może i są poprawne, ale estetycznie, już nie koniecznie. Oraz często wydają się przy tym pretensjonalne. Mam wrażenie, że wielu osobom wiszą poczynania skrajnych feministek, na polu zarówno językowym, jak i wszelakim, nie tylko dlatego, że nie chce się im wchodzić w żadne ostre dialogi, i nie narażać się na wyzwiska, i wyśmiewanie. Ale przede wszystkim dlatego, że ludzie wiedzą, że feministki stanowią skrajne stanowisko wobec poprzedniej władzy, spod której to władzy wyjść możliwe, że nie było innego wyjścia niż siłą i krzykiem. Jednak teraz warto wziąć pod rozwagę, czy nie warto teraz zmienić już tonu, już nie krzyczeć, nie miażdżyć ludzi w imię praw kobiet. Bo my je mamy wywalczone od ponad stu lat, możemy z nich teraz czerpać, i zwyczajnie z nich korzystać. I mamy tak samo prawo głosować na wyborach, i tak samo dzielić się obowiązkami domowymi, i opieką nad dziećmi z naszymi partnerami, jak i używać języka polskiego, jak nam się podoba. Ważne tyko żeby nie nadwyrężać swoich praw, nie naginać ich pod pretekstem poczucia wykluczenia – i nie robić scenek typu „teraz to ja się odegram za nasze babki, prababki, i teraz to facet będzie mi służył, i za mnie wszystko robił, a ja będę podkreślała swoją zajebistość i wyjątkowość zmieniając język polski tak jak mi się podoba, nawet jeśli tak do końca wcale mi się nie podoba dźwięk moich słów, ale sam fakt, że wreszcie język jest w moim władaniu. Trzeba umieć korzystać ze swoich praw, tak by nie czynić innym krzywdy, nie nadużywać innych, i szanować przy korzystaniu z nich, każdego człowieka. I tak samo trzeba spojrzeć na język – czy jednak to nie jest coś więcej niż jednak „tylko język”. Czy jednak nie zniekształcamy słów, i ich znaczenia, i czy na pewno po osłuchaniu się ze wszystkimi feminatywami, nadal nie będziemy wyczuwać nie do końca przychylnego tonu niektórych rzeczowników dotyczących zawodu kobiet. Dla mnie dzielenie ludzi na obywateli i obywatelki, czy studentów i studentki, czy lekarzy i lekarki, to podkreślenie różnic płciowych, i seksistowskie podkreślenie nierówności międzypłciowej. Jak najbardziej bezpośrednio o mnie można powiedzieć że jestem pracownicą, studentką, czy lekarką, ale nie obrażę się też jeśli ktoś określi mnie jako lekarza, nawiązując do mojego zawodu,a nie do tego, co mam w majtkach. Oraz określając zbiór lekarzy i lekarek niepotrzebne jest moim zdaniem podkreślenie różnic zawarty w zbiorze lekarzy – różnic płciowych. Poprawne gramatycznie, ale niestosowne jeśli chcemy czuć się wszyscy równi, niezależnie od płci, szczególnie że w tym podziale pomija się osoby niebinarne, które bez podziału, w danym zbiorze lekarzy za to się już odnajdują.

Myślę, że poczucie zaszczucia kobiet w domu kojarzymy z byciem tak zwaną Matką Polką, i z tego pręgierza pragniemy się wydobyć od lat. Teraz wypada nam nie tylko nie posiadać dzieci, ale wręcz jest to modne. Ważny jest samorozwój, a nie zatracanie się na rzecz innych, w tym potomstwa. Tak bardzo czułyśmy się upokorzone tym skojarzeniem nas jedynie z tą rolą, że poczułyśmy swoją sprawczość idąc do pracy. Co ciekawe, i w domu mogłyśmy być niewolniczkami, jeśli byłyśmy traktowane przez swoich facetów nie jak kobiety, a jak jedynie matki – jako funkcja więc, a nie jako człowiek. A w pracy również zamieniamy się w niewolniczki kapitalistycznego porządku, ale mamy złudę, że coś znaczymy. Te stroje dalekie od domowych piżam, te wnętrza puste od zabawek, ta praca daleka od gotowania i podawania potraw rodzinie – to wszystko nas tak bardzo nabrało swoją formą niby nie-niewoliczą. A czy to dom, czy praca, czy jesteśmy w relacji niewolniczej zależy od samej relacji, którą tworzymy, a nie od tego, czym się zajmujemy. Od tego czy tu, bądź tu, panuje szacunek i doceniana jest nasza praca. Ale my się zgubiłyśmy w domu, było nam w nim zdecydowanie za ciężko. I uciekłyśmy do pracy w sposób absolutny, tak by się w niej zatracić, i zatracić w niej poczucie własnej beznadziei, jaką czułyśmy jako zaszczute, nic nie znaczące Matki Polki. Wszędzie potrzebny jest złoty środek. Nie można być jedynie Matką Polką w swoim życiu, ale nie można też jedynie grać roli społecznej, starając się odżegnać od roli domowej, jakby brzydząc się jej i gardząc nią.

Mam wrażenie, że feminatywy różnicujące nas (ludzi) płciowo mogły drzewiej służyć zachęcie kobiet, by szły do pracy. I to nie dla ich rozwoju, czy samodzielności – ale dla ekonomii, dla zysków państwa. Oczywiście, że praca jest dobra dla wszystkich, ale pomniejszenie roli matki do roli leniwej pani domu, do tej pory skutkuje moim zdaniem w poczuciu beznadziei, jeśli kobieta zdecyduje się na pozostanie z dziećmi w domu. Kobieta w dzisiejszych czasach woli pójść do często nawet odmóżdżającej pracy, polegającej nie na tworzeniu czegoś, a odtwórczym wykonywaniu czynności wspomagających bardziej nie jej samorozwój, a zyski firm i ekonomię kraju, niż pozostać z dziećmi w domu, by pomagać im w ich rozwoju, i patrzeć na ich pierwsze kroki – nie ekonomiczny rozwój, a psychiczny i fizyczny. I często idzie do pracy nawet, jeśli straci całą swoją pensję na rzecz czy to przedszkola, czy to opiekunki i sprzątaczki. Żeby tylko nie czuć się darmozjadem. I zastanawiam się, czy naprawdę tego nie widać, że zapominamy przy tych okrzykach, żeby kobiety się rozwijały, że właśnie w ich kwiecistym rozwoju w pracy (często rzekomym) biorą udział właśnie pomoce – osoby niższego szczebla, często o gorszym pochodzeniu, też z biedniejszych krajów, do których nie mamy takiego szacunku, bo są tak samo poniżone w swojej roli jak wcześniej były wszystkie Matki Polki, których rolą była jedynie opieka nad domem i potomstwem i wdzięczność facetowi za utrzymanie. A to te dzieci będą generować kiedyś ekonomię ich kraju, i takie kobiety powinny dostawać kasę na utrzymanie nie jak jałmużnę, a jak pensję. Ale to inny temat – temat rzeka. Jesteśmy sfokusowani na bóg wie jakim rozwoju, na zdobywaniu chuj wie jakich szczytów, a zapominamy, że po drodze dalej depczemy po czyjejś godności. Że dalej ktoś jest od zmywania garów. A najważniejsze jest, jak dowodził między innymi Hegel znaleźć syntezę między tezą a antytezą. Być matką, i pracownicą, ale mieć ten czas na dom, bo w pracy mamy sztuczny czas po to, by się dostosować do systemu. Starczyłoby 6 godzin dziennie, a czasem i 5 na intensywną pracę, po to by nie zatrudniać w tym czasie „niewolnic’ czy „niewolników” do naszego domu, by mieć jeszcze siłę na ogarnięcie chaty i dzieci. Ale jesteśmy uwikłani w kapitalistyczne ideały, a laski krzyczące o prawa kobiet, są tak zapalczywe w swoich okrzykach, że nawet nie widzą, że robią krzywdę innym laskom, tym, które nie mają sił na podleganie systemowi kapitalistycznemu, i się jemu przeciwstawiają. Lub chcą być tylko matkami, i spełniać się w tej roli, ale czują że jest im to wytykane, bo muszą iść do pracy, i być „dyrektorkami”, „ministrami”, „żołnierkami”. Czy nie lepiej niknąć w tłumie, w znaczeniu rozpuszczać swoje znaczenie płciowe i czuć się jednością, ze wszystkimi, czy podkreślać swoje różnice płciowe, podkreślając swoją zajebistość, że jesteśmy tak samo dobre lub lepsze od mężczyzn w zawodach czy funkcjach, które kiedyś były tylko im przypisane? Czy chcemy wojować o to, kto jest lepszy w jakiej roli – żeńskiej lub męskiej? Czy nie lepiej dążyć do wspólnego szacunku, i uznania to za normalne, że każdy, niezależnie od płci może należeć do zbioru idei jaką jest bycie żołnierzem w rozumieniu platońskim nazywania pojęć. I może to prawda, że po jakimś czasie feminatywy nawet nie brzmiące dzisiaj pięknie, za jakiś czas, będą neutralnie odbierane, nadal jednak uważam, że jest na razie to wmuszane na siłę, a na siłę nic nie jest piękne, ani zdrowe.

Jednak nachodzi mnie ta wątpiliwość, że skoro gramatycznie feminatywy są ok, to może naprawdę nie są aż tak złe. I myślę sobie, że  może ta moja niechęć wobec tworzenia coraz to nowych feminatywów, to nie tylko moja dbałość o język, o to, by nie zmieniał swojej formy na siłę, ani by nie wykluczał swoimi zabiegami osób niebinarnych, ani nawet by nie podkreślał różnic płciowych, i siły kobiety w celu manifestacji władzy naszych praw, ale może mam wewnętrzny lęk przed siłą kobiet. Bo wiem, że ani patriarchat nie jest dobry, ani matriarchat. Że wolność jest dużo lepsza, ale tylko taka, która nie gwałci czyjejś wolności. I tak jak sama mam wyzwoloną jako kobietę mamę, która w dzieciństwie nie poświęciła mi prawie wcale swojego czasu, ani uwagi, bo pracowała 7 dni w tygodniu, i ciągle jak nie w pracy, to była na jakichś „ważnych” spotkaniach, „ważnych” wyjazdach. I moja ważność tak bardzo nie byłą zauważalna, że generalnie czułam się jak pozbawiona wszelkiej ważności, że teraz wbrew trendom, i walkom kobiet o możliwość pracy na równi z facetami, sama oddaję siebie dzieciom w ofierze, pragnąc, by czuły się najważniejsze na świecie, i podkreślając im, że żadna walka o władzę, ani w domu, ani w społeczeństwie nie jest dobra, bo prowadzi zawsze do czyjegoś cierpienia. Bo co z tego, że wywalczę prawo do aborcji, czy pracy na stanowisku zdecydowanie dotąd męskim, albo do ozdabiania nowych wyrazów końcówkami żeńskimi, jeśli korzystając z tych praw z mocą, i bez namysłu, krzywdzę i sama siebie, i innych, a przede wszystkim osoby ode mnie zależne i mnie kochające: dzieci, moje pomoce – „babcie”, czy niańki, sprzątaczki, a czasem i partnera, sprowadzając ich wszystkich do roli pomagacza w moim spełnionym życiu. I jak dowodził wspomniany już filozof Immanuel Kant – wszystkich ludzi należy traktować jako cele, a nie jako środki! Więc należy poszukać złotego środka. I stać się dla swoich dzieci czasem nianią, dla swojego męża czasem służącą, i czasem zmieniać się z nimi tymi rolami – a z dziećmi w dalekiej przyszłości gdy będziemy potrzebować ich opieki, też ją dostać, a nie obcą kobietę, bo ja w tym czasie, kobieta sukcesu, robię karierę, i nie mam czasu na najważniejszą osobę w życiu, jaką jest matka, czy ojciec. Sami swoim poświęceniem dajemy przykład, a teoria sprawiedliwości i w psychologii, i w filozofii, dowodzi, że to co dajemy z siebie, powinno do nas wracać, w tej, czy innej formie. I że osoby, które od nas coś otrzymały, kiedyś się nam tym samym odwdzięczą. I nie muszę być w pracy królową nadgodzin dla idiotycznego poczucia bycia KIMŚ – jako nadczłowiekiem, kimś silniejszym niż te kobiety, co „tylko” piastują dzieci, albo rodziców, a pojawiać się tam na tyle, na ile to naprawdę jest potrzebne, a nie po to by udowodnić innym jaka jestem silna i zajebista. Bo życie nam ucieka. A każda wojna jest zła. Też ta na płcie, i na role: służącego i pana. Dialektyka heglowska dowodzi, że pan w końcu zamienia się rolą z niewolnikiem, i teraz mamy te czasy, że my kiedyś zniewolone kobiety, teraz już możemy władać i językiem, i życiem zawodowym, i krajami, na równin z mężczyznami. Ale każda władza powinna brać pod uwagę innych, i nie robić im krzywdy. By nie popaść w absurd władzy. Jaki nie mogę uwierzyć, że w dzisiejszych czasach, tak cywilizowanych, i rozwiniętych kulturowo istnieje – gdzie ludzie ludziom odbierają życia, by podkreślić swoją siłę, i by w imię próżności władania udowadniać swoją moc.

Nie lubię żadnych wojen. Także męsko-damskich. I trzeba pamiętać, że ofiarami nieraz są w tej wojnie istoty niewinne, takie jak choćby dzieci. I chciałabym, żeby w przyszłości nikt nie łapał się za słowo „kochanie” zwracając się do swojego dziecka, czy partnera, albo partnerki, szybko segregując płeć tego kochania i zmieniając końcówkę na koniecznie „kochana”, albo „kochany”, gdzie tak naprawdę „kochany” czy ‘kochana” to tylko część zwrotu, w którym brakuje właśnie rzeczownika określającego płeć, typu „mężu”, „żono”, „lowelasku”, „laseczko”, a „kochanie” jest słowem bezpłciowym, a zawierającym osobę. Bo wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. I zawieramy się w zbiorze ludzi. W w tym też właśnie zbiorze „kochań”. I oby każdy z nas był takim „kochaniem” dla innego, niezależnie nie tylko od płci, ale i pracy, zawodu, wykształcenia, pochodzenia, ilości kasy na koncie. I nic nigdy na siłę w celu manifestacji swojej siły, żeby przypadkiem po drodze nie stracić wielu lat na afiszowanie się ze swoją niezależnością i siłą. Całkiem jak moja mama, która teraz po latach bardzo żałuje lat straconych na pracę, bo nie zdążyła nacieszyć się macierzyństwem. Bo nie miała na to czasu. Bycie matką nie powinno być uwłaczające, a kobiety wstydzą się być dzisiaj TYLKO MATKĄ, czują że muszą być przy tym w innej roli – w tym oczywiście zawodowej, by zmyć z siebie jakby jarzmo tej matki. Rola matki zamienia się powoli z funkcji matczynej i opiekuńczej, w funkcję rozrodczą, i nadającą życie, ale bez kształtowania tego kolejnego życia, bo matka w dzisiejszych czasach nie ma czasu na czyjeś życia. Musi mieć czas przede wszystkim na pracę, w której się gubi, gubi swoją tożsamość, ale jedyne czego się trzyma to tożsamość płciowa – jakby to jej zostało. Nie chce być wytykana jako Matka Polka, woli zbiór zawodowy, nie domowy – woli sferę polis (więcej na temat sfery domowej i społecznej można przeczytać u wyśmienitej filozofki, kochanki świetnego filozofa Martina Heideggera – Hanny Arendt). I nie trzeba podkreślać swojej lepszości poprzez tworzenie coraz to nowszych form wyrazu kobiecości na rynku pracy – można z tej pracy korzystać, ale nie trzeba epatować swojeą płcią na każdym polu. A jeśli to się dzieje, niech to się dzieje naturalnie, a nie siłą. I bez wyzywania od idiotek, jeśli którejś trudno wymawia się feminatywy. I jeśli jest na tyle odważna by to powiedzieć głośno.

Photo by Jeffery Erhunse on Unsplash

You may also like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.