Mam 40 lat, a nie osiągnęłam dotąd niczego. I na nic już nie liczę. Pamiętam jak to było być traktowanym z szacunkiem. Gdy zaraz po tak zwanych „dobrych studiach” zdobyłam pierwszą tak zwaną dobrą pracę, w której chcąc być traktowana poważnie, starałam się postarzeć mocnym makijażem i strojem – obcasy, garsonki, kok i czerwona szminka. Pamiętam, jak bardzo byłam naiwna, że w tym świecie kreacji znajdę szczęście. (…)
Ale szybko zostałam MAMĄ. I od pierwszego spojrzenia w oczy dziecka wiedziałam, że jestem gotowa rzucić wszystko dla niego. Mimo że mam wielki problem w tym, że wiecznie staram się dostosowywać do innych, i do społeczeństwa.
Nienawidzę u siebie tego, że nie robię tego, co sama chcę i pragnę, na czym mi zależy, tylko szukam odpowiedzi na to, co wypada u innych osób, które proszę o ich zdanie. Te czyjeś zdania wpływają na mnie i moją postawę, nawet jeśli nie są zgodne z moimi wewnętrznymi odczuciami.
Każdy z nas jest w jakiś sposób zależny. Słuchamy się od małego rodziców, nauczycieli, i innych autorytetów. Ale niektórzy, tacy jak ja, całkowicie gubią poczucie swojej wartości, z różnych względów, i oddają swoje życie w ręce innych. Nawet gdy z tego powodu cierpią. Nawet gdy jest im jakoś nie o końca wygodnie. Bo nie umieją sobie samemu zaufać. Bo słyszą głosy, że nie są wystarczająco mądre, zaradne, stanowcze, zdecydowane. I wierzą w nie. A nikt nie musi być Bóg wie jak mądry, zaradny, stanowczy i zdecydowany! Wręcz to niezdrowe jeśli ktoś czuje, że pozjadał wszystkie rozumy, albo jeśli nie umie zmieniać zdania, wtedy gdy różne przesłanki wskazują na to, że powinien. Albo planów, i celów, jeśli coś po drodze do nich świadczy, że należy coś zmienić.
Zawsze byłam samodzielna, do wszystkiego dążyłam sama. Rodzice byli zajęci pracą, a ja nie widziałam potrzeby zajmować nikogo swoją osobą, skoro umiałam sama o siebie się zatroszczyć. Uważałam, że to moja powinność zdobywać świat, i że nikt mi w tym nie pomoże. Ale w końcu dogoniła mnie chęć, by ktoś się mną zajął. Mimo że ciągle czułam, że nie zasługuję na opiekę, ani że przecież tak w gruncie rzeczy jej nie potrzebuję. Więc każdemu pokazywałam, że można mnie traktować byle jak, a ja przecież i tak wszystko zniosę, i wszystko uniosę, i ze wszystkim sobie poradzę. A jednak z taką postawą psa, który jest gotowy na zbicie podchodziłam do ludzi prosząc o ogłaskanie. I tu leży moja wina – w tym, że nie pracowałam nad tym, by mnie szanowano. I nie traktowałam poważnie samej siebie, tylko jak niechcianego kundla.
Obudziłam się dopiero, że coś ze mną nie tak, gdy znalazłam się w depresji niedługo po urodzeniu drugiego dziecka, kontynuując swoją przygodę życia w ciągłym smutku i nabytej po drodze fibromialgii również przy trzecim dziecku (dzieci żeby nie było za łatwo rodziłam szybko jedno po drugim). Wtedy stałam się zależna od innych, od tego, gdzie inni podpowiadają, gdzie powinnam mieszkać, gdzie iść do pracy, kiedy oddać dzieci do żłobka. Nagle rozejrzałam się przerażona, że nie wiadomo kiedy straciłam samą siebie oddając siebie innym. Spełniając wymogi rodzinne i społeczene. Nagle nie mieszkałam tam gdzie chciałam, i przy okazji przeprowadzki straciłam też szansę na pracę, jaką wtedy chciałam i mogłam mieć przy dwójce moich maluchów. Zamykałam się w sobie coraz bardziej przed przyjaciółmi i rodziną, bo czułam, że nikt nie mnie ani zrozumie, ani nie pomoże w tym, żebym wróciła skąd wyszłam. Byłam bezradna przy małych dzieciach, i nie miałam siły walczyć o siebie.
Przy tych moich przeprowadzkach dałam sobie wmówić, że nie mogę wziąć mojego ukochanego psa. Grzecznego, nieagresywnego, kochanego. Bo nie dam rady go ogarnąć, skoro nie daję ogarniać dzieci. A Bóg i ludzie mi świadkiem, że dawałam radę.
To że dałam się poddać sugestii, by go oddać, niby na przeczekanie, ale za każdym razem gdy pytałam, czy już mogę go wziąć, słyszałam kpiące „nie”, bo przecież „nie ogarniam nawet dzieci, a co dopiero jeszcze psa”.
Gdy umarł z daleka ode mnie, czułam, że i ja umieram od środka, i że nie pozwolę na całkowite złożenie mojego życia w ofierze innym. I że nie dam rady już więcej się oddać. Że już za dużo z siebie oddałam innym, by się składać z tego, co sama pozwalałam innym imputować we mnie. Ta moja wewnętrzna śmierć była moim zmartwychwstaniem.
Teraz jestem swoim własnym duchem. Nie mam w sobie już krwi, składam się z własnego cienia. I z cierpienia, które jako jedyne pokazuje mi, że nadal żyję. I słucham już swojego bólu, dzięki któremu już wiem, gdzie się zaczynam, a gdzie nie pozwolę już nikomu mnie dalej dotknąć, ani popchnąć. Już mnie nikt nie ustawi w odpowiednim miejscu ani czasie, już sama tylko stawiam swoje kroki tam gdzie chcę, i kiedy mam na to ochotę. Nie daję się prowadzić, ani nie przybiegam na gwizdanie.
To cierpienie pozostawionego z dala ode mnie psiaka, który tęsknił za mną i moimi dziećmi, tylko dlatego, że na wynajęte mieszkanie nie wypadało go brać, ani do mieszkania bez ogródka, było przebraniem miarki. Słyszałam głosy, że przecież „kto będzie się nim opiekował, gdy zaraz pójdziesz do pracy”, bo oczywiście w naszych czasach do pracy 8-godzinnej trzeba wracać, jeśli chce się coś znaczyć społecznie, jeśli chce się dopasować do schematu zapracowanego człowieka, który nie ma czasu na wychowanie własnych dzieci, które zostawia się w żłobku, przedszkolu, szkole, a potem w rękach dziadków lub niani. Ale jakoś znikąd nie słyszałam: „spokojnie, dasz radę”, ani tym bardziej: „pomogę ci”. Czemu nikt tego mi nie mówił? Czy naprawdę ważniejsze jest MIEĆ niż BYĆ?
Na szczęście umiałam liczyć – i wyliczyłam, że w nowym miejscu zarabiam dużo mniej, bo minimum krajowe, i nie opłaca mi się brać niani, a na sztuczną karierę nie mam sił. I mam zupełnie inne wartości, niż te wpajane nam od najmłodszych lat. Nie chcę wyhodować kolejnych samotnych jednostek – wolę im poświęcić życie. I w dupie mam to, że byłoby mi fizycznie może i ciężej do tego wszystkiego z psem. Ważne że byłoby mi psychicznie lżej. I psu też – coś bym wymyśliła, żeby nie siedział sam, może bym dała radę zrealizować marzenie o posiadaniu domu z ogródkiem. A może jednak i ktoś wśród zapracowanych ludzi znalazłby czas na pomoc mi – coś o co nigdy nikogo nie umiałam prosić, bo wydawałoby mi się to bezczelne.
Nie zamierzam już nigdy nikomu podlegać. Nienawidzę siebie za to, że nie jestem pewna siebie, chociaż zarazem bardzo to w sobie lubię. Bo gardzę tymi ludźmi, którzy gardzą innymi. Którzy ustawiają innych, nakazują coś, okazują swoją wyższość – z racji a to urodzenia, a to pochodzenia pochodzenia, bogactwa, wykształcenia, rodziny, herbu nawet, tego, że grają w brydża, i piją na co dzień tylko z porcelanowych filiżanek oraz mają najlepszej rasy psy, i najlepszej marki ciuchy.
Człowiek wartościowy to taki, który nie odbiera innym wartości. Który widzi w człowieku jednostkę wartą wysłuchania, i empatyzujący z innymi.
Nigdy nie wybaczę tym, którzy kazali mi zostawić mojego psa po siedmiu latach życia z nim u innych. Nawet jeśli to były dobre ręce, ale nie moje. Zawsze gdy go odwiedzałam, pragnęłam go wziąć, nie mogłam znieść jego piszczenia na mój widok. Serce mi pękało przy każdym spotkaniu. Będę zawsze za nim tęsknić, i żałować do końca świata, że pozwoliłam mu zostać gdzie indziej, i umrzeć nie przy mnie. I sobie samej też nigdy nie wybaczę, że pozwalałam innym sterować moim życiem.
Ile jest takich kobiet jak ja, za słabych, by postawić na to, co chcą i kochają? Które nie tylko oddają zwierzęta innym na stałe, ale nawet chociażby oddają dzieci do żłobka szybciej niż by same chciały, tylko po to, by odzyskać utraconą wartość rynkową w naszym chorym konsumpcyjnym świecie? Albo takich, które dokonują aborcji, bo wypada im akurat robić karierę, i jest zbyt ujmujące ich wizerunkowi posiadać więcej dzieci niż powiedzmy jedno, czy dwójkę?
Nie można pozwalać innym rządzić naszym życiem. A jednak wydaje się nam to bezpieczne, i zapewnia poważanie, kiedy oddajemy się systemowi. A ja wam powiem tyle: walę poważanie! Walę tych wszystkich, dla których stałam się nikim przez moje wybory! Walę tych, którzy nie rozumieją jak mi ciężko wychowywać samej trójkę dzieci, w tym jedno z Zespołem Aspergera, tak krnąbrne, że od jego urodzenia słyszałam już milion uwag na temat tego, że źle go wychowuję (zapraszam do pomocy, nie do rad w razie jeśli ktoś „dobrej woli” znów mi waży się zrobić jakąś uwagę na ten temat, bo jakoś dziwnym trafem z dwójką pozostałych problemów nie mam żadnych).
Walę tych, którzy zamiast mi pomóc podpowiadają, co powinnam odjąć w swoim życiu, by „dobrze wreszcie wyglądać”. Ja już nigdy nie będę dobrze wyglądać! I pierdolę to! I będę dalej szła po swojemu, po polu i błocie, bo za dużo krzywdy zaznałam ufając ludziom i udeptanym ścieżkom. Trzeba ufać samemu sobie i swojej intuicji. Ale w swojej głębokości, a nie płytkości pozorów. W dupie mam to, że straciłam po drodze dużo przyjaciół – bo dla takich, dla których nie znaczę nic tylko dlatego, że nie znaczę nic na rynku pracy, nie chcę właśnie nic znaczyć.
Macham wam w oddali palcem środkowym, oddalając się od waszych marzeń, a spełniając wreszcie własne. I mam teraz siły mimo utraconej po drodze dużej ilości krwi i łez, nie tylko na własne dzieci, ale i na koty i na psa – które po kolei przygarniałam, gdy wreszcie wydobyłam się ze zobowiązań małżeńskich. Choćby się to nikomu nie mieściło w głowie, a mi w mieszkaniu – to mam w nim całe przedszkole moich dzieci, i całe zoo moich zwierząt. Każdy ma w sobie siłę na to, co kocha. Musi tylko odepchnąć tych, którzy nie znają się na miłości. I pierdolić ich z oddali.
Tak bardzo mi przykro, że musiałam ponieść ofiarę z mojego psa, by do tego dojrzeć. To w jego imię będę zawsze walczyć o to, co kocham. I nigdy się nie sprzedam za żadne skarby!
Tak mi dopomóż Bóg! Obiecuję z całego mojego głębokiego gardła i jeszcze głębszego dna mojego serca,
Glory Hole
(Photo by No Revisions on Unsplash)