Zleciłam moim dzieciakom sprzątnięcie zabawek w pokoju i sama w tym czasie zajęłam się odgruzowywaniem kuchni. Z odgłosów mnie dochodzących wnioskowałam, że raczej jak zwykle moje zlecenie nie zostało przyjęte do realizacji. Po wykaraskaniu się z sideł zastawionych przez garnki i talerze, mimo dobrych kilku lat przyzwyczajenia do różnego rodzaju widoków, nie spodziewałam się zobaczenia aż takiej mieszanki zabawkowo-ubraniowo-jedzeniowej, włączając w to nawet zawinięty dywan i wywaloną na niego doniczkę z palmą.
Głośno jęknęłam i rzuciłam obolałe ciało, które często zaraża się swą obolałością od obolałej duszy, na pościel porośniętą ubraniami, zdjętymi nie wiedzieć czemu i po co poszewkami, ręcznikami, zabawkami i jedzeniem. Mój jęk instynktownie zamknął mi oczy, które spragnione, by po ich otworzeniu znalazły się w innym miejscu, piękniejszym, gdzie śpiew słowików, i zwykła trawa i drzewa, i brak rzeczy, z których można tworzyć bałagan, na chwilę przeniosły mnie w krainę marzeń w swej zamkniętości przed rzeczywistością. Myślałam, że jęk ten będzie niezauważony, tak samo jak wcześniej wykrzesane z tego samego otworu gębowego prośby o sprzątnięcie, jakby nie było, nie mojego bałaganu. Niestety dzieciaki uznały wydane przez mnie dźwięki za kolejny punkt zabawy. Tak, mój egzystencjalny ból jest bardzo dla nich zabawny. Bardzo. Więc rzuciły się za przykładem pierworodnego syna, który zakrzyknął wzywając siostry do zabawy (mną): „Mama jest chora!!! Musimy ją reanimować! Już jedzie karetka! Ija!Ija!Ija!!!!”. Nie zdążyłam powstać, choć wróciłam ze smutkiem z krainy marzeń, w której pobyłam ten jeden ułamek sekundy, od tych słowików, i z tej trawy o podobno bardzo relaksacyjnym kolorze zieleni, gdy gromadka moich dzieci rzuciła się na mnie. Starsza z dwóch córek postanowiła uciskać moją klatkę piersiową, z naciskiem na „piersiową”, syn za to zaczął dmuchać mi w buzię krzycząc, że robi sztuczne oddychanie. Najmłodsza córka najpierw legła całym ciężarem na moje nogi, ale szybko uznała, że to co się dzieje, nie jest śmieszne, mimo, że ja i starsze potomstwo bardzo się śmiejemy. Bo w gruncie rzeczy śmiejąc się krzyczałam też z bólu zadawanego mi przez szalone wyczyny pędraków. I mała wszczęła alarm: „Już starczy! Zostawcie moją mamę!!!”, tak jakbym już ją jedną miała, bo tylko ona traktuje mnie godnie, i daje prawo do życia. I nie uciska moich piersi w celu raczej zadawania bólu niż masażu serca. I nie dmucha mi nieświeżym oddechem w buzię zamiast odpowiednio wykonywać resuscytację usta-usta. Biedna najmłodsza córka popłakała się w moim imieniu za to poniżenie, którego ja zaznałam. Za ten brak posłuchu, i robienie sobie jaj z mojego cierpienia nad własnym zanikającym znaczeniem: nad znaczeniem moim jako nieudolnej sprzątaczki i opiekunki potomstwa, które czerpie energię z mojej mijającej się z moimi potrzebami energią. Z energią ulokowaną między kuchennymi garnkami a półkami z zabawkami zamiast w jakichś przestworzach marzeń o podbijaniu świata i syceniu zmysłów niestworzonymi rzeczami. Jestem otoczona tymi stworzonymi rzeczami, i nie mogę się z nich wykaraskać by przejść wreszcie ze stania na brudnej podłodze wreszcie tak jak pragnę, i wierzę, że kiedyś to udowodnię: NA CHMURACH.
Tylko najmłodsze dziecko okazało się mieć dla mnie współczucie. Z wiekiem tracimy empatię. Albo inaczej ujmując: z każdym dniem uczymy się przeżywać ból w coraz większym stopniu, i przez to coraz mniej porusza nas czyjś ból. Oczywiście nie od samego wieku człowieka zależy to ile znieść potrafimy, ale jednak im więcej nas rzeczy dotknie, tym bardziej jesteśmy odczuleni na kolejne zetknięcie z podobnym alergenem „bólozadajnym”. Tylko moje najmłodsze dziecko potrafi okazać mi litość i miłość bezapelacyjną. I ono jeszcze stara się, nieudolnie, bo nieudolnie, ale jednak, pomagać mi w zmaganiach z codziennymi rzeczami. Z przesuwaniem ich z drogi. Z drogi prawdziwego życia. Czyli tego idealnego, „bezrzeczowego”…