Łapiesz się na tym, że chcesz do niej zadzwonić. Jak zawsze, gdy były jakieś święta. Albo wtedy, gdy czujesz chujową samotność, rozpuszczoną w cichej pustce, z pułapki której wyciągał Cię jej głos. I wtedy, gdy masz jakikolwiek problem.
Jej dom był zawsze pełen życia: ciągle ktoś do niej przychodził. Rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Lubiła, żeby wszędzie świeciły się światła, a w kuchni zawsze grało radio. Te różne odgłosy, ta jasność, i zapach pieczonego ciasta. I jej uśmiech. Jej ciepło. Wszystko co straszne ginęło w tym radosnym zgiełku.
Łapiesz się na tym, że chciałabyś do niej znów pójść. Dostać pod nos takie przysmaki, jakich nikt inny Ci już nie poda. I dochodzi do Ciebie, że nie ma już takiego domu, do którego możesz zawsze zajrzeć, bez wcześniejszego umawiania się. W którym zawsze jesteś mile widziana, i naturalnie się w nim czujesz. Że nie masz już tego poczucia bezpieczeństwa, które miałaś przy NIEJ. I że nie wiesz często co robić. I boisz się podejmować jakiekolwiek decyzje. Bo z nią było ci tysiąc razy łatwiej. I że jest Ci tak strasznie zimno. I wszędzie jest tak dziwnie ciemno. I tak okropnie cicho. I nie wierzysz, że JEJ nie ma. Nikt Cię już nie rozgrzeje i nie pocieszy. Bo tylko ONA to potrafiła…
Photo by Carolina Heza on Unsplash