Jestem jabłkiem, które upadło daleko od swojej jabłoni. I poturlałam się jeszcze dalej. To zabawne, że ludziom smakuje bardziej to co ma znakomitą markę i jest obrandowane dobrym drzewkiem. A to, co jest niewiadomego pochodzenia, czy co jest mieszanką różnych smaków, wydaje się mniej szykowne, i łatwiej tym się pluje, albo używa jako paszę dla świń. Że też ludzie nie umieją rozpoznawać czyjejś wartości nie po nazwisku, nie po odmianie, nie po rasie, a po samym czystym smaku osoby, jej dobru, jej chęci i dążeniu do bycia nieskończenie dobrym jabłkiem. (…)
Nauczyłam się płakać z zamkniętymi oczyma, tak by nie pokazywać innym tego, co czuję, i nie oddawać im moich łez, bo nie chcę się pozbawiać złudzeń, że kogoś to co przeżywam obchodzi, a przy okazji się odwodnić. Przytulam się do ludzi z przymusu wymogów społecznych na powitanie tych, których wypada przytulać – tylko z zamkniętymi pięściami, tak żeby nie było widać, jak bardzo chcę kogoś objąć, i by nie oddawać energii z mojego ciała, którego nikt nie zasili już swoją, bo nikt nie czuje, że czegokolwiek potrzebuję, ponieważ nie umiem niczego przyjmować i tym rezonuję. Zawsze czuję, że nikt i tak wcale nie ma mi nic do zaoferowania; że to najwyżej znów jakieś moje złudzenia i pragnienie ciepła, a rozdawać siebie tak bez końca przecież nie można.
Umiem też krzyczeć do środka, tak że nikt mnie nie słyszy, więc nikomu tym krzykiem nie przeszkadzam. Dzięki temu mogę krzyczeć najmocniej jak umiem wszystkie nieprzyzwoite słowa, i wszystkie wyrzuty do innych, że nie kochali mnie wystarczająco mocno, bym kiedykolwiek czuła, że jestem godna miłości.
Umiem sama chodzić do kina, na łyżwy, na koncerty. Gorzej mi idzie chodzenie ze sobą na kawę czy na lunch, bo nie chcę, żeby ludzie zauważyli, że rozmawiam sama ze sobą. Oni nie rozumieją jak można aż tak zawieźć się na ludziach, że tylko sobie mogę zwierzyć się z tego co mnie boli, a jak mam lepszy humor, opowiedzieć żarty. Rzadko chadzam więc sama do restauracji. Nauczyłam się sama ze sobą jeść w swoim domu. Rano szykuję sobie sama jajecznicę, i jestem sama sobie za nią wdzięczna, i składam sobie samej podziękowania za to śniadanie, nie Bogu, ani nikomu innemu. Bo wszystko co mam i co dostaję zawdzięczam samej sobie, i muszę wreszcie się z tym pogodzić, że nie ma w nikim oparcia. Mimo że tak bardzo chce się wierzyć, że ktoś ma wpływ na nasze życie, i nim przejmuje. W południe gotuję sobie zupę, najczęściej pomidorową lub ogórkową. Podaję sama sobie sól z drugiej strony stołu i sama sobie za nią dziękuję. A na kolację robię sobie tosty i popijam je czerwonym winem. Nalewam je w dwa kieliszki, a dania serwuję na dwóch talerzach, żeby zapomnieć że jestem sama, i zagłuszyć tym widokiem samotność, jaka zawsze gości u tych, którzy używają tylko jednej zastawy.
Najlepiej mi idzie seks ze sobą. Jestem w tym wyśmienita. Lubię to robić podczas oglądania filmów. Najpierw się sprzeczam sama ze sobą, który włączyć. Ale to nie są wielkie sprzeczki, to tylko takie rozkminy podczas których oceniam, czy jakiś film jest godny zajęcia mojego czasu, który jest mój osobisty, i nie muszę już go dzielić ani poświęcać nikomu, i tym bardziej czuję się w obowiązku wsłuchania w swoje potrzeby i prgnienia. Zawsze oceniam, czy to co oglądam, nie przytłoczy mnie złymi emocjami, ktorych już nie chcę w życiu doznawać. Muszę dawkować ilość przyjmowanej ich ilości, całkiem jak witaminę D i B 12.
W czasie filmu zaczynam się pieścić, wtedy gdy łatwiej mi sobie wobrazić, że mam interesujące życie całkiem jak w tej historii, którą oglądam, i że nie jestem zapomniana – na każdym filmie nawet najbardziej samotna i nudna osoba wydaje się tak bardzo ciekawa. To daje mi wiarę, że i o mnie narracja nabrałaby kolorów. Filmem rozpraszam swoje myśli, by zapomnieć, że to nie ręka mojego ukochanego wodzi po moim odrętwiałym od lat ciele. Tak, seks daje mi zapomnieć na chwilę, że moja ręka jest moja. I że nikt inny nie leżał obok mnie od kiku tysięcy dni i nocy. Skoro nikt nie dotyka mojej skóry, muszę sama dać jej wiarę, że nadal istnieje, że tu się zaczynam, i tu kończę, a do rozkoszy nie potrzebuję nikogo, więc staram się wreszcie nie marwtić. Moja głowa dopóki nie myśli, i zawiesza się na czychś historiach, jak bęben maszyny losującej emocje, jest pusta, aż wreszcie następuje zwolnienie blokady i rozpoczynamy losowanie emocji gdy czas już spać i dochodzi północ. I dochodzę ja. Czasem się cieszę, że jest mi dobrze. Czasem nie dociera do mnie, że muszę się pogodzić, że nigdy nie było, i nigdy już nie będzie nikogo kto by chciał zastąpić moje dłonie. Najczęściej dojmuje mnie fakt, że w tym seansie brałam udział tylko ja, i łkam tak głośno, jakbym zamieniła się w mewę. Tak ciężko jest zapanować nad tym bólem, który kryję gdzieś głęboko w sobie płacząc, krzycząc, i zakrywając się najcieplejszym kocem. Aż zapadnę w sen, w którym wreszcie nie jestem sama. W którym wreszcie te ręce i słowa, za którymi tak mocno tęsknię, ale nie chcę o tym pamiętać za dnia, nocą mnie dotykają. I one też dają mi wiarę w Boga. We śnie Bóg jest dla mnie łaskawy. Szkoda, że na jawie za ciężko mi jednak uwierzyć, że istnieje…
Photo by Kyle Cleveland on Unsplash