„Imię: Julka. Wiek: 37 lat, płeć: żeńska, stan cywilny: rozwódka. Stan emocjonalny: bardzo, bardzo rozedrgany. Poziom poczucia samotności: 200 %. Znaki szczególne: małe piersi i większy od nich brzuch, wystający spod nich z zazwyczaj ciasno dopiętych dżinsów, obsesja na punkcie odchudzania. Waga: 64 kg. Uzależnienia: od papierosów i „Pewnego Kogoś”, o imieniu Piotrek. Chociaż lepiej pasuje mu zdrobnienie: Piotruś. No – bo bardzo przypomina Piotrusia Pana – związkofoba i emocjonalnego popaprańca. (…)
Przezwisko: Brydżyt, bo jestem trochę taka, jak oryginalna Bridget, tylko że „wydanie polskie”. Bo podobnie jak ona nie panuję nad swoim wyglądem (czy też dietą, która wpływałaby wyszczuplająco na mój wygląd), ani nad słowotokiem. No i nad emocjami, nad którymi sprawowanie władzy mogłoby sprzyjać w lepszym odbiorze mojej osoby nie tylko potencjalnych pracodawców, ale w ogóle całego społeczeństwa, które zazwyczaj patrzy z powątpiewaniem na moje zdrowie psychiczne wobec mojego roztrzepania. A przy tym jestem samotna (znaczy się bez faceta), ALE – nie bezdzietna. Jestem matką, i to całej gromadki dzieci: dziewięcioletnich dwujajowych bliźniaków i sześcioletniej córki dodanej w gratisie do tego dwupaku.
O pierwszą ciążę staraliśmy się z Tomkiem długo, wierząc, że dzięki niej bardziej się pokochamy, co jednak nie nastąpiło. A małżeństwa z nim podjęłam się racjonalnie uznając, że pewnie nikt mnie inny nie zechce. Nawet nie szukałam fajerwerków z nim, bo dla mnie wcześniejsze fajerwerki zakończyły się moim załamaniem.
O drugą ciążę natomiast nie staraliśmy się wcale, bo było już między nami źle, ale wynikła z rutynowego bzykania zakrapianego alkoholem mojego ex męża, który alkoholem stara się sobie radzić ze swoim pracoholizmem. Jak większość naszego społeczeństwa zresztą. Majki nie nazywam wpadką, tylko cudem, bo się zawieruszała jak cud między tabletkami antykoncepcyjnymi, gdy mi się z raz zapomniało ich łyknąć, wtedy kiedy już i tak czułam, że moje małżeństwo się sypie, i zastanawiałam nad odejściem od Tomka. Była, co prawda, trochę jeszcze taką szansą na polepszenie sytuacji, ale jak sama przekonałam się na własnej skórze, dziecko to nie jest droga na polepszenie związku, najwyżej na przedłużenie jego, i to niekoniecznie w dobrym wykonaniu. Dzieci nie służą do wywołania miłości rodziców, mogą być jedynie jej wynikiem, lub wynikiem marzeń o jej istnieniu. W naszym przypadku było to drugie.
Ponieważ nad niczym nigdy nie czułam dostateczne kontroli w moim życiu, od liceum starałam się chociaż panować nad własnym ciałem, i wiecznie się odchudzałam, uznając to za zadanie, z którym muszę sobie radzić, bo przecież dotyczy panowania nad własną osobą – wtedy wydawało mi się to oczywiste, że to musi być najprostsze na świecie zadanie. Ale z tym nawet sobie dobrze nie radziłam. Kiedy wyluzowałam, i wreszcie nie wstydziłam się swojego ciała mimo jego niedoskonałości, zaszłam w bliźniaczą ciążę. I mimo że od tamtej pory już nigdy nie osiągnęłam mojej wymarzonej figury, to nadal do niej dążę, mimo że idzie mi to nienajlepiej. Tyle dobrego w tej kwestii, że ciąża dała mi poczucie odpuszczenia grzechów: już nie stają mi w gardle zupy zaklepane śmietaną trzydziestką, ani lody czekoladowe. Dzieci mogą dać odpuszczenie własnych grzechów – czuję, że poświęciłam im ciało, a nie sobie, więc nie skupiam się już na czubku własnego nosa, tylko dla nich wręcz staram się o to, by jako tako wyglądać. Już nie dla siebie. A to pomaga zawsze w zdrowej motywacji.
Chyba jestem ciągle w depresji poporodowej, z której nigdy nie wyszłam, mimo że dzieci mają już te swoje „kilka” lat. I co by tu jeszcze dodać na mój temat? No na pewno to, że jestem na zabój zakochana w kimś, kto ma mnie w dupie. Tak, bardzo lubię zakochiwać się w nierealnych celach. Tak samo jak kiedyś w liceum w Filipie, po którym zaplastrowałam się też jeszcze nie będąc nawet studentką, Tomkiem, z którym wzięłam ślub zaraz po studiach, a koniec końców wzięłam też i rozwód z nim ponad dwa lata temu. Myślałam, że pewnie i jego pokocham na zabój, jednak nigdy to nie nastąpiło. Nie można owijać się ludźmi jak bandażami – to wcale nie pomaga na złamania serca, a bandaż nigdy nie zamienia się w nowy obiekt miłości. Najwyżej to co czujemy, to wdzięczność za to, że był blisko naszej rany i pomógł jej się wygoić – ale to nie to samo. Z wdzięczności do kogoś nie będziesz na nikogo lecieć tak, jak każdy lubi latać.
Tylko głupio też szukać miłości w ranach. A ja od zawsze kojarzę miłość z tęsknotą, odrzuceniem, cierpieniem, krwią cieknącą z serca i nietamolwanymi łzami. To bardzo złe pojęcie miłości. Romantyczne, ale bardzo nieżyciowe. Miłość nie powinna boleć. Tak się mawia, ale nie zawsze tak wychodzi.
Także piszę sobie ten pamiętnik polskiej Brydżyt – samotnej Matki, kurwa, Polki, która czuje, że nie ma szans na znalezienie kogoś fajnego w społeczeństwie, które tkwi zastygmatyzowane w schematach, takich jak regularna „rodzina”, gdzie mężczyzna z kobietą, a szczegółowiej – ojciec z matką, powinni trwać razem po kres życia najlepiej, nawet jeśli nie jest wcale dobrze między nimi. Mają często ciche przyzwolenie społeczne na życie obok siebie, nawet jeśli nie wychodzi im razem. I na zdrady, na kłamstwa, i na udawanie szczęścia, po to by wygrać w konkursie na najlepiej prezentującą się parę. W którym to konkursie wygrywają ten pan i ta pani, których dzieci i reszta rodzinny nie orientują się, że jest to konstrukt może i czasem piękny, ale kruchy i łamliwy, całkiem jak meble z Ikei. I stoją razem na swoich chybotliwych nogach, bojąc się, by się nie wydało, że byle podmuch wiatru jest wstanie ich przewrócić.
Na „złe” prowadzenie się, czyli zgodne z potrzebami serca, czyli jeśli nie kocham, odchodzę, bo żyję w prawdzie ze sobą i z partnerem, i chcę by on tak samo żył i ze mną w prawdzie, nie dają przyzwolenia dewoci, którzy minimalizują potrzeby ludzkiego serca, pragnień i rządz na rzecz oddania rygorystycznym zasadom. A ja nie znoszę sztucznych zasad: jestem za jedną podstawową – żeby traktować innych tak, jak sami byśmy chcieli być traktowani. Czyli nie zdradzać, jak sami nie chcemy być zdradzani, nie oszukiwać, nie kłamać, nie obgadywać, nie kopać dołków pod kimś, ani nie wsadzać komuś palca do nosa. Ani do dupy. A przede wszystkim: żyć w szczerości.
O ile życie byłoby prostsze, gdybyśmy nie kłamali się nawzajem. Ale żeby tak było, musielibyśmy też umieć przyjmować prawdę. A to wszystko wcale takie proste nie jest. Więc kończymy wszyscy zazwyczaj na życiu w kłamstwie i obłudzie – jak nie wobec innych, gdy ich robimy w chuja, to wobec siebie – gdy nie pozwalamy sobie samym na życie w zgodzie z własnymi pragnieniami w imię jakichś chociażby religijnych zasad, albo jakichś tam ogólnie przyjętych w społeczeństwie reguł, które mówią co wypada, a co nie. Jakie szkoły wypada ukończyć, jakie kraje zwiedzić, z kim się wiązać, i z kim przyjaźnić.
Piszę sobie ten dziennik już od dawna. Pisałam go nawet, gdy nie wiedziałam, że to świetna forma terapii. A teraz mam wręcz zalecenia od mojej psychoterapeutki, żebym pisząc o swoim życiu próbowała dojrzeć, gdzie tkwią moje problemy. No gdzie kurwa? No we mnie przecież! Na wszystko się zawsze zgadzałam, żadnych granic nigdy nie umiałam stawiać. W miłości lubię nadskakiwać osobie kochanej. I tak to się toczy, ze mnie wypływa, i we mnie samą koniec końców uderza. To co z natury chcę dać ludziom, wraca do mnie jak pięść, która uderza mnie w brzuch i w twarz. Bo nie daję rady jednak spełniać próśb czy zachcianek każdej osoby, chociaż mam jakby wymalowane na czole: „MASZ PROBLEM? POPROŚ O ROZWIĄZANIE JULKĘ”! Lubię pomagać rozwiązywać problemy innych ludzi, bo sama ze swoimi sobie nie radzę. Więc chociaż w tym czuję jakąś sprawczość, gdy widzę jakieś wyjścia z trudnych sytuacji dla innych, bo dla swoich nie widzę żadnego wyjścia. Im więcej mam sama na głowie, tym chętniej zamieniam się w myślenie o innych i ich zmartwieniach. Często też pomagam innym zająć się ich dziećmi, nie tylko dlatego, że lubię dzieci, ale też chcę zapewnić towarzystwo moim, mimo że wiąże się to oczywiście z jeszcze większym bałaganem niż mam z reguły, i z jeszcze większą ilością jedzenia do zrobienia, i z jeszcze większą ilością pomysłów na zapewnienie fajnego czasu dzieciakom. Jeśli chodzi o sprzątanie, to w moim domu idzie mi to słabo, bo zawsze znajduję inne rzeczy ważniejsze do ogarnięcia w czasie, kiedy mogłabym poodkurzać chociażby, ale gdy jestem u mojej mamy, a jestem u niej często, pomagam sprzątać jej dom aż do błysku, bo gdzie indziej łatwiej mi to przychodzi. Pomagam jej też wtedy robić zakupy, żeby nie dźwigała, skoro i tak muszę kupić sobie i dzieciakom jedzenie, to oczywiste, że i jej. Trochę mi trudniej bez auta, którego nie mam od rozwodu, bo oddałam je Exowi. No ale jakoś daję radę, bo przecież muszę. Noszę więc codziennie ziemniaki i chleb, i całą resztę żarcia na moich plecach, bo ja przecież wszystko mogę. Tylko nie starcza mi już sił na rozwiązywanie własnych kłopotów, i na sprzątanie własnego mieszkania, na żadne remonty – ale ja nawet nie chcę się zajmować moimi kłopotami, ja czuję ukojenie w szukaniu innych zajęć, mimo że paradoksalnie dokładnie to mi właśnie te siły odbiera na mój własny bajzel. Często odkładam produkty na półkę sklepową z własnego koszyka, zbliżając się do kasy, już nie tylko dlatego, że boję się, że zabraknie mi pieniędzy, ale też i ze strachu, że pęknę pod ciężarem tego, co muszę codziennie nosić w rękach, i na plecach. I na głowie… Tak samo często odkładam też i marzenia na półkę, przekonana, że nie będę miała siły ich dodźwigać do końca ich spełniania.”
Fragment leżącej sobie w szufladzie książki 😉 „Zapiski Matki Kurva Polki” by Glory Hole
Photo by Benjamin Manley on Unsplash