„Chciałabym zapomnieć, że potrzebuję miłości. Że mam potrzebę akceptacji, przyklasku, przytrzymania mnie za rękę, gdy tracę równowagę, i gdy zastanawiam się którą drogą iść, żeby gdzieś dojść. I żebym umiała sama sobie zapewnić tę pewność siebie, której zawsze szukam w kimś innym. Ale nie umiem. Bo najbardziej bym chciała znaleźć się w zasięgu wzroku oczu, które spodobały mi się najbardziej na świecie. Nie wiem nawet czemu wybrałam te akurat oczy. Może dlatego, że uwierzyłam, że w ich odbiciu będę najlepiej wyglądać i najlepiej się czuć. I zamarzyłam o tym, by tam się znaleźć, po drugiej stronie ulicy, tam gdzie stanął on i na chwilę się zatrzymał, by mi się przyjrzeć.
Pomyślałam, że dzięki właścicielowi tych oczu będę pewniej ruszała swoimi marzeniami. Że będę lepiej prezentowała swoje myśli. Że gdy na mnie on będzie patrzył, ja nie zginę, bo mnie podniesie ruchami rzęs i zakoduje w nienaruszalnych wspomnieniach. Postanowiłam, że w oczach jego uruchomię wyobraźnię na lepsze życie, a w swoich oczach oddam mu swoje, zakreślając cudowność naszego wspólnego jutra. Gdzie przytrzymamy się jedno drugiego oka bez mrugnięcia powiek podejmując tak ważną decyzję.
Jednak on nagle zamknął swoje oczy. Nie chciał już mnie widzieć. Zerwał nasz kontakt wzrokowy przez nagły komunikat, że nie tędy droga, że on nie tu, tylko tam. I że już musi iść. Zostawiłam mu kilka rzęs na drogę, gdy on tak mnie pociągnął za moje oczy, nie zważając, że nie wyszłam jeszcze z zasięgu jego wzroku. Zabolało.
Zapłakałam nad utratą ich, ale obiecałam sobie, że będę kładła więcej tuszu przy każdym moim malowaniu nastroju na twarzy, i nie dam nikomu poznać po sobie, ze chciałam oddać swoje oczy temu chłopakowi właśnie, na zawsze. Że nie pozwolę by ta ulica, która nas dzieliła, pociągnęła w złą stronę moje spojrzenie. Że będę dalej tu stać i czekać aż on wróci na swe miejsce naprzeciw moich oczu. I że może jakoś przylepimy z powrotem moje obolałe rzęsy. I jakoś przeprosi mnie mrugnięciem oka lewego, tego odpowiedzialnego za uczucia za swe odejście. Więc postoję jeszcze, nawet aż do zimy, aż spadnie śnieg, i mróz zagrozi utratą wzroku. Bo tak, jestem głupia, ale wierzę, że tym razem mam rację. Że to właśnie w tych oczach utęsknionych jestem sobą. I że ja widziałam tego chłopaka takim jakim naprawdę on jest. Tylko on nie chciał się sam widzieć w ich odbiciu. Wolał uciec niż to przyznać. Że nie chciał wierzyć, że jest piękny i wspaniały. I na dodatek tylko mój. To go najbardziej przeraziło – jego zatracenie wolności położenia własnego wzroku – na innych możliwościach, na różnych widokach.
Teraz modlę się, by powrócił niezmienny, a ja zaplotę warkocze z naszych rzęs i położę go na tafli mojego jeziora marzeń w modrości koloru moich marzeń na materacu, na którym nigdy nie zatoniemy. I podryfujemy razem ku zachodowi słońca, w którego blasku będziemy całować swoje powieki. I razem będziemy śnić najpiękniejsze sny. I zapomnimy o chwilowej utracie wzroku za pomocą kilku oczyszczających łez. I przejdzie nam na zawsze ból oczu…”
3 komentarze
Świetnie piszesz! Trafiłam tu przypadkiem, ale jakbym czytała o sobie..
Dziękuję! I współczuję zarazem, że też tak dużo czujesz 😉
Oby nasze poświęcenie nie było na darmo…