Leki zaczęłam brać, gdy przestałam sobie radzić z poczuciem samotności. Chciałam zapanować nad pustką we mnie, i przestać cierpieć z braku bliskości ludzi, na których mi zależało. Zawsze dostosowywałam się do innych – ustępowałam miejsca, zgadzałam się na czyjeś warunki i czyjeś propozycje, nie wczuwając się w samą siebie. W to, czy robię rzeczy zgodnie ze sobą samą, czy spędzam czas tam i z kim chcę, wybieram pracę w moim stylu, a nie w takim, w jakim inni mogą mnie docenić. I tak całe życie. (…)
Kiedy czułam, że jestem zbyt rozemocjonowana, że za dużo płaczę, za mocno za czymś tęsknię, miałam wyrzuty sumienia. Myślałam, że jestem zbyt roszczeniowa i rozkapryszona. Że co ja sobie myślę, że mi się chce mieszkać na jakichś wsiach, z daleka od cywilizacji, pracować byle gdzie, byle bliżej życia, nie w tym całym korporacyjnym „Dream Wordzie”, w którym każdego dnia pod ciasną garsonką musiałabym gnieść swoje wsiurskie aspiracje do bycia z dala od tej ułudy ważności, od tych „szklanych domów”, w których wcale nie czuję się swojsko.
Chodziłam więc do lekarzy i prosiłam o leki po to, żeby nie przeszkadzać innym w ich wizji o mnie, żeby rodzina się mnie nie wstydziła, mąż mógł chwalić. Żebym nie płakała mówiąc o moich marzeniach, nie czuła się obco wśród zafascynowanych światem pracy ludzi, i nie bała się jego. Tak, lęki to mój największy wróg. To przez nie nie mogłam spać, ani spokojnie przeżywać żadnego dnia. Więc zaczęłam je tłumić antydepresantami.
Próbowałam różnych. Zazwyczaj czułam się otumaniona, śpiąca za dnia, i w nocy. Po niektórych mogłam spać jedenaście godzin na dobę, i nadal być niewyspana do końca dnia. Jedyne o czym marzyłam od obudzenia sie, to żeby móc się znów położyć i spać kolejne kilkanaście godzin.
Mam wrażenie, że lekami popełniałam samobójstwo społeczne. Czułam się niechcianą jednostką ze swoimi mrzonkami o życiu, w którym ma się więcej czasu na rodzinę, na spacery, na spotkania nie tylko od święta. Czułam się jak społeczny odpadek, gdy po rozwodzie rzuciłam stacjonarną pracę, żeby się zająć dzieciakami, w tym najmłodszą czteroletnią, tak aby nie spędzać dziesięciu godzin w pracy i na dojazdach do niej. Były mąż wyzywał od nierobów, alimenciar, szmat. To nie pomagało w tym, by stanąć na nogi. Więc zapadałam się głębiej w niziny mojej wyobraźni, że kiedyś może będzie lepiej. Nigdy nie było, ale już się z tym pogodziłam. Z tym, że nigdy żaden wartościowy facet nie zauważy mojej wartości – bo dzisiejszą wartość mierzy się umiejętnością zapanowania nad uczuciami i nad swoimi słabościami, a nie na odwrót.
Brałam do siebie każde przytyki, gdy na propozycje spotkania słyszałam od koleżanek: „sorry, ale jestem zbyt zmęczona po pracy, nie mam czasu na żadne kawki”. A od znajomych z poprzednich prac, z którymi myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi na zawsze: „sorry, ale mam wyjście służbowe”, tak jakby te kurwa służbowe wyjścia to nie było chlanie, na które nie raz mogliby mnie wkręcić, szczególnie jeśli nie były to formalne wyjścia za kasę pracodawcy. Ale wypadłam z obiegu, więc „sorry”. Wstyd było mnie przedstawiać innym, pokazywać się w moim towarzystwie. Bo co powiedzą o mnie? Że to matka kilkorga dzieci, bezrobotna, która myśli, że z pisania da radę się utrzymać. Haha. Bardzo śmieszne, schizofreniczne wręcz wyobrażenie.
Wiec brałam leki. Żeby zapomnieć o tych ludziach. Żeby nie czuć się chujowo, że nie ma już na ziemi ludzi, którzy chcą naprawdę się ze mną spotkać. I nie z litości, jak niektóre przyjaciółki, których grono też jakoś dziwnie się pomniejszało. Ale z tęsknoty, z potrzeby serca, z pragnienia wymiany myśli, przemyśleń. „Potrzeba serca” – dzisiaj to jest tak żenująca potrzeba, że nawet się o niej nie mówi. Dzisiaj istnieją potrzeby omówienia celów w pracy, dla której się żyje, i jakby to był kurwa tak mądry temat, świadczący o wyżynach intelektu, na które się wtelepaliśmy, i z których nie warto zawracać do koleżanek pogubionych w życiu, które nawet nie tylko same nie mają nic ciekawego do opowiedzenia o sobie, ale nawet o własnym mężu, z którego zrezygnowały, a który mógłby być podporą w rozmowach przy chardone w ekskluzywnych restauracjach, na które ich już nigdy nie będzie stać.
Po lekach bałam się prowadzić auto. Nawet na rowerze miałam kilka wypadków, bo nie zdążyłam w porę zahamować, i lądowałam na glebie. Raz też nie zdążyłam złapać córki, gdy spadała ze stołu, na który się wspięła. Za każdym razem, gdy coś takiego się przytrafiało, rzucałam leki, i szukałam za chwilę kolejnych. Takich, po których będę ogarniać lepiej rzeczywistość, ale które zarazem pozwolą mi w tej rzeczywistości być jedynie na oparach snów, na granicy snu i jawy, tak by za bardzo mnie ta realność nie bolała, nie sprawiała bólu swymi wymogami, roszczeniami i drwiną ze wszystkich słabości, z których się składam.
Kiedy sen stał się sensem mojego istnienia, niemożność zapanowania nad najprostszymi czynnościami, moją codziennością, postanowiłam się poddać. Już nie chcę zabijać swoich emocji w imię ogłady i dopasowania się do innych. Już nie zamierzam zasypiać wtedy kiedy, ktoś mnie rani. Chcę wrócić do łez. I wylewać żale za śmierć ludzi w ludziach. Za to, że nie mają czasu na innych, i się tym szczycą. Za to, że sprawiają codziennie ból wrażliwym jednostkom spragnionym bliskości i ciepła. Nawet swoim własnym dzieciom, które w dzisiejszych czasach uczą się żyć w samotności, żeby tylko ich mama i tata spełniali się w pracy, i spędzali dodatkowo kilka wieczorów czy nocy w miesiącu na „służbowych wyjściach”. Gdzie dziecko jest tylko kolejnym rekwizytem świadczącym o spełnieniu jednostki, która je posiada jak własność. Jak nieruchomość. Jak fundusz inwestycyjny. Wolę pogodzić się ze śmiercią społeczeństwa, a nie uśmiercać siebie i swoich uczuć dla zadowolenia innych.
Wolę pogodzić się ze łzami, dzięki którym wiem, że żyję naprawdę. A ból to miara człowieczeństwa. Im bardziej go czuję, tym bardziej wiem, że żyję. Nie zamierzam być już jedną z tych, co starają się nie przejmować niczym ani nikim w swojej drodze po jakieś abstrakcyjne cele. Przecież to takimi osobami gardzić należy, a nie odwrotnie… To one są żenujące.
Jeden komentarz
Tego obawiałam się przed laty. Dlatego trwałam w chorym związku dopoki dzieci nie dorosły. Teraz wiem, ze po prostu bylam tchórzem. Powinnam byla wczesniej, dużo wcześniej odejść dla ich dobra.
Przepraszam, nie skomentuje na fb, nie chcąc ich właśnie urazić. Spowodować, że znów wrócą niechciane wspomnienia. Samotna kobieta, czy z przychowkiem, czy bez to nie jest dobra partia dla towarzystwa. Tule Cię cieplutko.