Budzę się śpiąca. Liczę ile godzin zostało mi tego dnia, żebym mogła znów położyć się do łóżka, z którego teraz się zgrzebuję. Dla dzieci, nie dla siebie. Zrzucam nogę za nogą. I głowę za nogami. Boli mnie całe ciało, do czego przyzwyczaiłam się na tyle, że uważam to za mój normalny stan. Moje dni różnią się tylko poziomem bólu. Dziś jest chujowo, ale w sposób znośny. Czasem jest na tyle chujowo, że jest to nie do opisania. Wtedy bym nawet nie pisała. Połykam magiczną tabletkę, która podobno ma pobudzić serotoninę, po której chce mi się jeszcze bardziej spać, ale ma niby pomagać na te bóle somatyczne. Czuję to tak jakby ból duszy docierał do komórek mojego ciała i przypominał mi, że moje ciało potrzebuje szczęścia by przestać czuć ból. A ja bym chciała całkiem przestać czuć. Bo im więcej sobie narobię nadziei na szczęście, tym bardziej potem cierpię. (…)
Chciałabym po tej magicznej tabletce zobaczyć jakiś głębszy sens. Ale od tego są dragi, a nie antydepresanty. Tyle że po dragach ten sens jest widoczny w narkotycznym amoku tylko kilka godzin, potem następuje otrzeźwienie, że to były jednak zwidy. I zejście. A nie warto mieć zejść. One to dopiero człowieka dobijają. Organizm mój nie zgadza się na ilość obciążeń, które mu codziennie zapewnia rzeczywistość. Mimo braku sił muszę mieć zapał by zbudzić i powołać do aktywności całodziennej moje dzieciaki. Które w swojej infantylności nie mają jeszcze rozkmin o sensie i bezsensie życia. Muszę mieć siły nie tylko dla siebie, ale dla nich. Dla nich. Żeby jak najdłużej podtrzymać ich naiwność. Ich wiarę w Świętego Mikołaja, Wróżkę Zębuszkę, w czary, w spełnienie marzeń. I w ludzi.
– Wsawajcie! Już robię kanapki, ubierajcie się! – człapię do kuchni, żeby wstawić najpierw wodę na kawę. Kanapki same się przecież nie zrobią. – Wstaliście już?! Halo, szybciutko! – ten krzyk mnie samą motywuje do uwierzenia, że czas zacząć kolejny dzień. Nie liczę już który to dzień samotności. Dzień, w którym nie wierzę w miłość. W to, że warto wierzyć komukolwiek, i że nie warto kochać. A myślałam kiedyś, że dla miłości się żyje. Trochę tak jest. Mi z tej miłości pozostały dzieci. Reszta to iluzja. Ale kiedyś i one mnie opuszczą. Czy pozostanie wtedy jakikolwiek sens, żebym nadal wstawała z rana? Czy ktoś da mi iluzję, bez której tak ciężko się żyje? Czy ktoś zabawi się ze mną w miłość, albo znów zabawi mną? Płaczę, gdy myślę o odpowiedzi. Lub jej braku.
Dziwię się ludziom, że potrafią być tak perfidni, że dla zabawy rozkochują w sobie innych, że wielu sprawia taką próżną przyjemność mieć swoich idoli. To takie głupie, że nawet jak im wcale na nich nie zależy, to dla nich się ciągle udoskonalają, zdobywają wiedzę, ulepszają swoje zdolności, robią kursy tańca i językowe, chodzą na siłownię. Żeby czuć się zajebiście w naszej narcystycznej rzeczywistości, która polega na ciągłym zdobywaniu lajków i serduszek. A im więcej serc zdobytych i przebitych, tym więcej siły ludzie potrafią czerpać ze swojej zajebistości. Przestaliśmy pragnąć sami coś czuć, bo to oznaka słabości, ale tym jesteśmy silniejsi, im więcej osób przekonamy do pokochania nas. Ja jestem z tych pokonanych. Z tych naiwnych, co dla miłości zrobiliby wszystko. Wszystko. Kiedyś spadłam z wysoka, bo myślałam, że ktoś dał mi skrzydła. Bolesne jest dojrzeć, że jest się tylko człowiekiem. Że wcale nie umiem latać.
Rzeczywistość koronawirusowa pozwoliła mi pogodzić się z moją samotnością. Z bólem się budzę, z bólem zasypiam. Ból jest moim towarzyszem życia. Nie tylko przeżyty koronawirus ma skutki uboczne. Samotność też zostawia ślady w ciele. Wszyscy jesteśmy ofiarami pandemii. Przeżywamy ją osobiście, przeżywamy też z innymi. Żyjemy w ciągłym strachu, a strach pobudza nas do wydzielania adrenaliny, a to jak wytłumaczył mi lekarz:
„Proszę pani, gdy jesteśmy obciążeni stresem, człowiek nie jest w stanie ciągle wytwarzać adrenaliny, która motywowałaby nas do działania. W końcu wytwarza się kortyzol, a on jest zabójczy dla naszego ośrodka bólu. On zabija serotoninę.” On zabija mnie… Ja już nie mam motywacji do działania. Mimo że tak bardzo jej pragnę. Tak samo jak nie mam zdolności do kochania. Mimo że tak bardzo pragnę kochać i być kochaną.
Nie widzę wyjścia z mojego związku z bólem. Nie widzę wyjścia z mojego łóżka. Nie widzę wyjścia z pandemii. Tabletki nie pomagają. Miłość nie pomaga, bo jej nie ma, gdy jest tylko niespełnionym marzeniem. Może skoro wszystko jest złudzeniem, to będę umiała sobie wyobrazić coś pięknego. Tak tego pragnę, że jak tylko wypuszczam dzieci do rzeczywistości, ukrytej za moimi drzwiami, zamykam oczy i pragnę mimo miliona obowiązków, pójść spać. W poszukiwaniu marzeń. W poszukiwaniu sensu.
Photo by Jordan Bauer on Unsplash
Jeden komentarz
Emocjonalny wpis, ale tak bliski wielu osobom, wielu kobietom, ale takze mezczyznom… Ten stan odretwienia tak naprawde bierze sie nie z jednej chwili czy jednego rozczarowania lub post- Covidowej zwiechy…jest to zbior doswiadczen, ktore w pewnym momencie wylewaja sie na nas jak woda z pelnej wanny…dlatego tak ciezko jest sie ogarnac…bo to element wiekszej calosci…zalewa nas brak, bol, marazm… Niestety czesto jest tak ze osoby, ktore nas krzywdza same odreagowuja to, ze zostaly skrzywdzone i probuja podniesc swoje poczucie wartosci…takze martwe kolo sie nakreca… mysle ze w dzisiejszych czasach jak nigdy wczesniej musimy nauczyc sie byc sami ze soba i ze swoimi emocjami…jesli odrzucimy oczekiwania moze spotkac nas tylko cos dobrego… zycze sily na kolejne dni!