Jeśli tak bardzo walczymy o wolność, to dajmy ją innym!

Marzy mi się język, w którym odnosimy się z szacunkiem do innych ludzi. Nie ważne jakiej płci, nie ważne jakiej religii, jakiej diagnozy psychologicznej, jakiego koloru skóry, czy jakiej orientacji seksualnej. Bez podziałów na kategorie ludzi. Tam gdzie poprzez pan, czy pani, podkreśla się wagę stanowiska, jakie zajmuje dana osoba (Pani Profesor, Pan Doktor. Pani Kanclerz, Pan Dyrektor.) Ale w którym nie jest to wymagane, bo ważniejsze jest mówienie do siebie po imieniu, tak, wtedy byłoby idealnie – niezależnie właśnie od tego stanowiska, rangi, hierarchii i wieku. W którym zwracając się do kogoś, którego płci, czy też „wagi” jako człowieka mogę nie umieć rozpoznać na pierwszy rzut oka, i nie strzelam końcówką żeńską albo męską, ani formułą „pan/pani” mając 50 % szans, że nie trafię, i że sprawię tej osobie przykrość, również tej osobie, co do której nadużyję sformułowania pan, czy pani, dając jej do zrozumienia, że jest ode mnie starsza, albo zdystansowana, w każdym razie dalsza – a my wszyscy jesteśmy spragnieni bliskości. Którą może nam zapewnić to rozpoczęcie traktowanego każdego innego człowieka jak kolegi, przyjaciela, brata. (…)

Marzy mi się więc język, w którym mogłabym mówić do każdego na Ty, i każdy by mi też odpowiadał na Ty. Przy czym taki, gdzie to TY nie byłoby objawem pogardy, poniżenia, braku szacunku, czy pokazania komuś jego miejsca, na które inni patrzą z wysokości swoich tytułów, a właśnie takim braterskim okazaniem przyjacielskiego nastawienia, bez podziałów na niższego czy wyższego stanem zamożności czy domniemanej inteligencji, człowieka. Marzy mi się język, który wywalcza nie tylko prawa jakiejś płci, ale prawa człowieka w ogóle: do godności. Język, w którym się nie drwi z innych, który nie poniża, ani się nie wywyższa. Który nie podkreśla swojej elitarności i zadartego nosa różnymi formalizmami. Który jest kierowany do ludzi jako ludzi i przez ludzi, a nie do tych, którzy zrozumieją jakąś wysublimowaną gierkę słowną, albo zrozumieją odniesienia do największych pisarzy, i najmądrzejszych filozofów. Tylko tak użyty język, by wykładał naszą myśl, a nie zamieniał ją w tarczę obronną składającą się ze skarbnicy wiedzy, którą szpanujemy przed innymi wytrącając tych używających prosty język z równowagi, znieważając ich prostolinijność i prostotę. Taki język, który wyraża, co czujemy, co myślimy, który nie wyzywa i nie wyśmiewa swoimi nazwami tych i tego, do kogo, i do czego, one się odnoszą.

Możemy dążyć do tworzenia i przetwarzania języka, by tak był używany, by innym nie robił przykrości. Ale nie sądzę, że tożsamość płciowa osób, do których odnoszą się jakieś nazwy mówi o szacunku do tych osób. Co mi z tego, że będę mówić ginekolożka, zamiast pani ginekolog, albo po co mi nazwa prawniczka, zamiast pani prawnik? Feminatywy często odbierają renomę tych słów, które się wywyższały przez formułę pan, czy pani? Jednak ja wolałabym formę bezosobową zamiast doktorka albo pani doktor zwracając się do kobiety czy mężczyzny zwracałabym się doktor: „Co Doktor myśli o tym?” Albo: „Co ty myślisz o tym?” (w domyśle: „ty” – człowieku). Zamiana wszystkich słów w taki sposób by dzielić te odnoszące się do mężczyzn, i te odnoszące się do kobiet naprawdę może męczyć – w ogóle jak można tak chamsko atakować Kasię Nosowską za jej szczere wyznanie, że jest zmęczona gdy dziennikarz spytał ją o feminatywy? Nawet nie dokończyła swojej myśli, a my możemy się tylko domyślać, czym jest zmęczona. Ja sama jestem zmęczona walką. Nie zamierzam walczyć by być nazywana cykliniarą na przykład, czy blacharą, jeśli będę cyklinować, albo klepać blachę. Nosz kuźwa rozumiem, że niektóre feminatywy mają zły wydźwięk, i że nie podoba się to nam jako kobietom. Ale po co walczyć o coś, co jest utrudnieniem językowym? Czemu nie stosować poetyckiego zabiegu jakim jest opis? Czemu nie zamienić głupio brzmiącego słowa w wyrażenie poetyckie? „Osoba, która zajmuje się cyklinowaniem” brzmi pięknie i rzeczowo. Długie sformułowanie, ale do wypowiedzenia bez poniżającego tonu. Wraz z zawartym podkreśleniem osobowości podmiotu, a nie sprowadzeniem go do płci, która przecież w dzisiejszych czasach jest często niedookreślona – nie każdy musi utożsamiać się z własną płcią, dlaczego ją w niej więc zamykać?

Męczy mnie podkreślanie naukowych racji, i brak głosu dla intuicji i uczuć – jeśli intuicja językowa nam coś podpowiada, to słuchajmy się jej. Jeśli coś brzmi źle, sztucznie, jest jakieś takie naciągane, po co to na siłę wciskać innym? Nie chcę wychodząc z patriarchatu podlegać systemowi kolejnemu przemocowemu systemowi – a czymże jest narzucanie mi norm językowych jak nie przemocą? Jeśli te normy gwałcą moje odczucia estetyczne i etyczne przy okazji?

Język angielski stał się językiem uniwersalnym właśnie przez łatwe formuły językowe, przez ułatwianie mówienia, a nie utrudnianie. Przez poetyckość tkwiącą w możliwości tworzenia słów przez opisy, a poetyckość wyrażeń jako ludzie łapiemy w sposób naturalny. Trudniej jest nam wkuć 10 odmian rzeczowników niż zapamiętać jedną jego formę. Angielski zbliża ludzi. Robi z każdego kolegę, przyjaciela. Każdy jest „You”. Nasz język dzieli, utrudnia sprawy, prawie jak formalności w urzędzie. Boimy się być oceniani, czy dobrze się do kogoś zwracamy, czy na pewno dobrze zrobiłam używając feminatywu zwracając się do tej, czy do tej osoby, czy jednak przesadziłam i teraz będę spostrzegana jako waleczna feministka nienawidząca „gatunku męskiego”?

Kto nie rozumie Kasi Nosowskiej, że jest zmęczona? Czemu aż taka drwina unosi się w powietrzu po jej szczerym wyznaniu? Przecież wiadomo, że jest zmęczona nie tyle feminatywami, co walką o rację. Ona ma swoją intuicję językową, a jako artystka czuje język i wie z intuicji, że coś nie działa w tym języku. Więc nie ma co się dziwić, że męczy ją ta walka o poprawność językową, która stoi w niezgodzie z naturalnym językiem. O to, kto lepiej mówi, kto lepiej formułuje zdania. O to, że jak uciekam z jednej przemocy, to wpadam w drugą. Dużo kobiet myśli, że utożsamiając się  z feministkami wygrywa wolność. A w każdej grupie społecznej istnieje zagrożenie odbierania nam jej. To nie wina feminizmu, to odwieczny problem filozoficzny jak pogodzić wolność z podleganiem systemowi, jak nie być anarchistą, a zarazem nie czuć się niewolnikiem.

Jak powiem dosyć patriarchatowi to wpadam w pułapkę skrajności feministycznej, gdzie muszę walczyć na przykład o aborcję, nawet gdy nie do końca zgadzam się z samą walką, jeśli nie jest ona odpowiednio uzasadniana, bo za mało słyszę o prawach dziecka, prawach kobiet, prawach ludzi. I tym najważniejszym prawie: do poszanowania godności. Więcej słyszę o możliwości dokonania aborcji, bez całego tak ważnego tła, bez którego dużo kobiet może niechcący nawet doprowadzić do tragedii, z jaką będą żyć całe życie, bo mało która kobieta po aborcji będzie chciała opowiedzieć jak bardzo cierpiała, bo jest to za duża trauma.

Będąc humanistką, i oczywiście feministką zarazem, bo oczywiście jestem za prawami kobiet, jak prawie każdy w dzisiejszym świecie, chcę mieć prawo dokonywania wyborów w moim życiu. I chcę uwrażliwiać też i inne kobiety w sprawie aborcji, że to wcale nie jest zabawa, że jest wiele cierpiących niedoszłych matek, które będą żałować swoich decyzji do końca życia, albo żałować, ze się nie zabezpieczały, bo wyluzowały, wiedząc że mają prawo do ewentualnej terminacji ciąży. Nie podoba mi się narzucanie zasad, dawania praw za stosowanie się do jakichś wewnętrznych wytycznych, które nie są zgodne z naszym sumieniem i odczuciem. Przeraża mnie wręcz brak krytycyzmu we wszystkich grupach społecznych, też osób opowiadających się za feminizmem, gdzie ludzie gwałcą swoje wartości w imię ogółu, bo myślą, że jak ktoś dba o ich wolność, to na pewno jest to dobra walka. A brakuje tutaj samoświadomości, mówienia „nie” gdy coś nam nie gra, przyznawania, że „jesteśmy zmęczeni”, gdy jesteśmy.

Marzy mi się kraj, w którym jestem szanowana jako człowiek, w którym nie tracę godności jako kobieta, ani jako matka. W którym nie są mi odejmowane prawa człowieka, gdy zaczynam być funkcją opiekuńczą, rozrodczą, poddańczą – jako matka, kurwa, Polka – najgorszego sortu, jeśli pozostawiona sama sobie, zależna już nie tylko od mężczyzny, męża, albo rodziców, ale i od systemu. Taki, w którym opłaca mi się iść do pracy zamiast żyć na zasiłkach. Gdzie nie jest budowane moje szczęście poprzez moją zależność, poprzez wdzięczność za możliwość bycia utrzymanką, gdzie opłaca mi się dorabiać w czasie, gdy dzieci są małe, i nie muszę decydować, czy nie spędzę z nimi ich dzieciństwa, bo pójdę do pracy, bo tak wypada, która zje mi co najmniej 10 godzin dziennie, a mogę połączyć rodzicielstwo z wychowaniem dzieci. Gdzie jeśli nie chcę być z moim mężem, to odchodzę od niego nie martwiąc się, czy będzie mnie stać na chleb, i czy będę mieć gdzie mieszkać. Gdzie nie będę z okazji podjęcia się posiadania dzieci skazana na łaskę męża, a w razie samotności, zasiłków państwa, czy alimentów, a odbieranie prawa do dodatkowej pracy rodziców niepełnosprawnych dzieci pobierających zasiłek opiekuńczy powinien być zakazany jako łamanie praw człowieka. Bo to niehumanitarne dając zasiłek dla osób, które nie dadzą rady bez niego przetrwać odbierać im prawo do dorobienia nie na czarno – nie jako szara strefa, a jako godny człowiek, który ma prawo łączyć opiekę nad chorymi dziećmi z pracą dającą mu dodatkowe źródło nie tylko zaspokojenia podstawowych potrzeb, ale i rozwinięcia swoich talentów. Tu szacun dla Agnieszki Szpili, pisarki, która jako matka córek z niepełnosprawnościami dzielnie walczy o te prawa, by móc dostawać pieniądze z innych źródeł niż zasiłek. Brakuje odważnych w tych kwestiach, ale kto jest odważniejszy niż ci, których życie zryło w taki sposób, że już ich zmiażdżyć nie może?

I marzą mi się tacy ludzie w tym zakompleksionym kraju, którzy nie podkreślają swoich racji poprzez to, jakie zajmują kurwa stanowisko. Gdzie nie jeździ się po ludziach tylko dlatego, że chcą szczerze coś przekazać. Gdzie nie jeździ się po Kasi Nosowskiej, czy po Beacie Pawlikowskiej, jak po burych sukach, bo co kurwa? Bo Pawlikowska nie jest lekarzem i nie może powiedzieć co myśli? A lekarka jakaś robi z tego burę? Jakby lekarze się nigdy nie mylili. Mnie jakoś żaden lekarz nie tylko nie spytał ani nie zalecił sportu na depresję, a żyję z nią już trochę, i na szczęście czytam sama o neurobiologii, i wiem, jak ważny jest sport, to nie jest bzdura. Leki są przepisywane ot tak, ale nie jest kontrolowane kto je bierze, a poza tym wiele badań wskazuje, ze często działają one jak placebo. I bieganie, sport, seks także wspomagają wychodzenie z depresji. W Skandynawii do szpitala psychiatrycznego bierze się buty do biegania – i jest to jedno z zaleceń by biegać. Tak, wiadomo nie każdy ma siły, ale kto się źle czuje z tabletkami, może dobrze się poczuć zmieniając własne hormony w sposób naturalny. Na przykład wychodząc z relacji toksycznych. Czy lekarze pytają nas czy nie żyjemy przypadkiem w związku przemocowym? Czy często robią badania psychologiczne, żeby dobrać leki, czy zgadują, skuś baba na dziada, ten lek, albo ten, a może ten? To jest dla mnie gorsza zbrodnia niż porada by biegać, zamiast łykać tabletki. Mówię nie jako lekarka, a jako pacjentka, która poznała zgadywanki na własnej skórze. Tabletki pomagają, ale nie oszukujmy się, za kolejne kilka lat będą pewnie kolejne nowe tabletki, a o dzisiejszych będzie się źle mówiło, bo medycyna się zmienia, badania idą do przodu, a dużo osób jest lekoopornych. A biegi będą zalecane zawsze. I sport w ogóle. I seks, o którym wszyscy boimy się mówić poważnie. A co jeśli ktoś nie ma partnera seksualnego? To masturbacja! A o tym to już w ogóle mało kto mówi, a to tak bardzo nam pomaga w regeneracji. I uśmiech, i łzy – tak to też wyzwala endorfiny. Nie potrzeba do tego Pawlikowskiej, wystarczy wejść na wikipedię, jeśli wolimy naukowe twierdzenia. Życie w zgodzie z emocjami – to by nam wszystkim pomogło. Życie z ludźmi, z którymi chcemy żyć, a nie za wszelką cenę kreacja, by nie wyglądać na szalonych, gdy za bardzo coś przeżywamy, albo gdy postanawiamy odejść od kogoś, kto nam psuje humor i życie. Chcemy krzyczeć, trzeba krzyczeć, chcemy płakać, nie ma co hamować łez. A śmiać się trzeba najgłośniej. Przez hamowanie emocji, nasz organizm głupieje. Wydaje się bardziej stosowne zjeść lek niż wykrzyczenie lub wypłakanie się – a to też by pomogło. Ale my już tego nie potrafimy, bo stajemy się coraz mniej ludzkimi ludźmi.

Niech żyje wolność! Prawdziwa. A ci którzy się wywyższają nad innymi, niech się zastanowią, czy nie warto czasem pochylić się nad słowami osób, które mówią o własnym szczerym przeżyciu, bo często to jest to jest lepsze niż zmuszanie ludzi na siłę do stosowania się do jakichś reguł, żeby znów pokazać, kto ma rację. Nikt nie powinien być zmuszany do używania feminatywów, jeśli czuje, że jest to niezgodne z nim samym. Nikt nie powinien być zmuszany do antydepresantów, jeśli mu one nie służą, bo często tak jest że naprawdę mu robią więcej szkód niż pożytku – a w przypadkach naprawdę zagrażających życiu, leki są podawane w warunkach szpitalnych, ale nie mówimy tylko o sytuacjach skrajnych. Mówimy o depresji, o której słyszymy wszyscy, że jest wszędzie, każdy prawie się z nią zetknął, i każdy zna kogoś, kto się z nią zmaga. A lekarze nie są wszechwiedzący – Pawlikowska podpadła swoją szczerością, Nosowska tak samo. I przez to dużo osób, które nie zgadzają się z systemem, czy z zasadami będzie milczeć – żeby nie narazić się na taki hejt, na jaki naraziły się one.

Jeśli tak bardzo walczymy o wolność, to dajmy ją innym!

 

You may also like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.