Proszę o wyrozumiałe przeczytanie tego tekstu. Chciałabym pokazać, że feminatywy potrafią wyrządzać krzywdę zarówno ludziom, jak i językowi. Katarzyna Nosowska raz się wychyliła w tej sprawie, gdzie wyraziła wręcz jedynie swoje odczucia, a nie głębokie myśli, które by może te odczucia wyjaśniły, i oberwała za szczerość. A ja nie mogę uwierzyć, że żaden językoznawca nie zabiera podobnego stanowiska, tylko każdy myśli, że z uwagi na prawa kobiet, należy tak drastycznie, i sztucznie zmieniać język. Bo ktokolwiek teraz się wypowie przeciwko feminatywom może okazać się skostniały w swoich poglądach i uprzedzony wobec kobiet. Nie sądzę, że jestem skostniała w swoich poglądach, a uprzedzona jestem jedynie wobec ludzi, a nie kobiet – którzy są nieustępliwi, napastliwi, chamscy i narcystyczni. (…)
Nie mam nic przeciwko określeniom wskazującym na płeć danej osoby, tym bardziej jeśli ta osoba tego sobie życzy. Ale nie zawsze chce. I nie zawsze musi chcieć. I nie zawsze ma to znaczenie, czy dana osoba jest kobietą, czy mężczyzną, a tym bardziej osobą w tranzycji. Są pewne tematy delikatne, na których dana osoba nie koniecznie chce rozmawiać, całkiem jak to jest na przykład z osobami, które mają zaburzenia odżywiania, reagują nadwrażliwie na określenia „grubaska”, albo „przy kości”, „okrągła”, albo „nienajchudsza”, czy „pyzata”, itp. które sprawiają, że za wszelką cenę chcą przynależeć do tej drugiej kategorii metki – tych zwanych „chudymi”, „kościstymi”, „z żebrami na wierzchu”. Tak samo jak nie każdy chce być określany tak od razu i bez pardonu, jako czarny, czy biały w mniej czy bardziej delikatnych słowach. Albo bogacz, czy biedak. Albo matka… – jedno czy wieloródka, albo bezpłodna.
Czy nie lepiej mówić o tym, co głębokie w człowieku, a nie od razu go metkować jako człowieka tej i tej płci, tej i tej maści, tej i tej postury? Niech te atrybuty wypłyną w inny sposób, bez metek, bez zobowiązań wynikających już z pierwszego słowa o tym człowieku, bez ewentualnych szpil, które nie każdy nawet rozumie, że pojawiają się w danych określeniach.
Nieraz ciszą reagowałam na zaczepki, czemu to nie zakończyłam żeńską końcówką jakiegoś tam wyrazu. Bo nie. Bo ma do tego prawo, by nie klasyfikować czegoś w taki sposób, w jaki teraz wypada. Nie znoszę robić tego, co wypada! Wolę zdecydowanie robić to co po prostu czuję.
A czasem dawałam końcówkę do jakiegoś wyrazu, żeby ukazać jej komediowy wymiar, gdy na przykład nazywałam się „partnerką” jakiejś akcji, a nie „partnerem”. Trzeba pogodzić się tym, że wyrazy niektóre bardziej pasują do męskich końcówek, tak samo jak inne do żeńskich. I ta męska końcówka wynikała często nie z ukazania męskiego wymiaru danej rzeczy, osoby, zawodu, a jego ludzkiego wymiaru. Bo człowiek to „on”, co nie? Czy mam się nazywać CZŁOWIECZKĄ? Bo może nie nadążam za progresem…
Jestem feministką jak każdy szanujący siebie i innych człowiek. Bo chcę, by kobieta miała te same prawa do szacunku co facet. Ale nie do końcówek, nosz kurva, to najmniej ważne. I wolałabym jednak by każdy był HUMANISTĄ przede wszystkim, a na drugim miejscu feministą – bo jednak powinniśmy przede wszystkim szanować siebie jako ludzi. Każdy człowiek każdego człowieka. Czy to mężczyzna, czy to kobieta, czy to osoba jeszcze niezdefiniowana co do swojej płci, i najbardziej w tej bitwie o feminatywy poszkodowana.
Poza dyskryminacją osób niezdefiniowanych płciowo, czy też zagubionych co do swojej tożsamości, czy też zakompleksionych z jakiegoś powodu z posiadania czy to męskiej, czy żeńskiej płci, nie jestem za dywersyfikacją płci poprzez feminatywy ze względu na krzywdę, jaką wyrządza się samemu językowi. Język przestaje być aż tak plastyczny i poetycki, staje się zbyt określony. Nie można nim tak żonglować, gdy jest aż tak podkreślony tymi końcówkami. Nie można też tak łatwo zakryć swoich seksualnych preferencji. Bo nie każdy chce od razu ujawniać że mówi o facecie, czy o kobiecie, może nazywać ją, czy jego „osobą”, czy „kimś” i ze względu na to tylko nadawać żeńską czy męską końcówkę towarzyszącym tym wyrazom czasownikom.
Język polski jest wyjątkowo trudnym językiem. Nie wiem czemu mamy dążyć do jego utrudniania, zamiast ułatwiania. Powinno się dążyć do umiejętności określeń takiego typu, by być czytelnym dla innych, ale by nie było dziwnego napięcia, nadąsania, podkreślania jakiegoś postępowego trendu. Język angielski jest językiem międzynarodowym, bo jest wyjątkowo prosty, łatwo z niego tworzyć zwroty, określenia w sposób opisowy, zbijając słowa w jakąś całość.
Jedyne co bym pragnęła, by zamieniło swoją formę na żeńską w języku polskim to Księżyc. By tak samo jak w języku hiszpańskim Księżyc był kobietą (La Luna). Co ciekawe Słońce jest w naszym języku nieokreślone płciowo. I w sumie nie wiem, czy bym chciała, by było. Może wszystko powinno być „ONO” by nie było wojny o płeć wyrazów. Nie znoszę wojen. Też tych na metki. Lepiej opisywać barwy wewnętrzne i aurę człowieka niż zaraz określać końcówką wyrazu, czy jest on (och, znowu on, bo przecież człowiek!), co ma, lub czego nie ma, w majtkach.
Brońmy praw kobiet, ale brońmy też piękna w języku ukrytego często w swojej wyrafinowanej skrytości. Nie tędy droga do zwycięstwa z patriarchatem. To zbyt skomplikowane, i często aż boli w uszy. Język musi być estetyczny, i trzeba o niego dbać, jeśli pragniemy z niego móc nadal lepić piękne zdania. Pełne tak samo kobiecych, jak i męskich, pierwiastków, ale czasem ukrytych w metaforach i przenośniach. Nie chcę być pod niczyją kontrolą. Także zwolenników feminatywów. Ale każdy ma swoją wolność, i może jak Gombrowicz stworzyć swój wlasny język, który jak się spodoba innym innym, wejdzie w obieg. Mi osobiście one się po prostu najzwyczajniej w świecie się nie podobają. I chciałabym mieć prawo mówić takim językiem jaki mi pasuje. Bo podobno KAŻDY JEST WOLNY??? (I KAŻDA też?) Podobno JEST…