Znam takiego chłopaka, który trzyma pamiątki po swojej byłej W SŁOIKU. Brzmi psychodelicznie, ale on nie jest psycholem, tylko zwyczajnym romantykiem. W słoiku tym nie przechowuje jakiegoś wyrostka robaczkowego, czy też odciętego palca, albo nawet paznokci jej lub włosów zebranych z grzebienia. Trzyma w nim tylko małe pamiątki sentymentalne, resztki, które mu po jej odejściu zostały. Karteczki, które sobie zostawiali na stole lub na lodówce z notatkami czy też hasłami: „Zostawiłam ci kawałek tortu w lodówce.”, albo „Miłego dnia!”, albo tak niezwykłe słowo, choć wtedy gdy je pierwszy raz czytał wydawało się normalne, bo codziennie przez nich wymawiane: „KOCHAM”. Ma w tym słoiku jeszcze jakiś jej zerwany łańcuszek; dwa bilety do kina na „To właśnie miłość”. Ma też jej zdjęcie z najpiękniejszym uśmiechem, jaki znalazł wśród tych, które po niej mu zostało. I test ciążowy… z negatywnym wynikiem. Pamięta to przerażenie, gdy go kupował, co będzie, jeśli okaże się, że będą mieli dziecko. Ma tam też pusty flakonik po jej perfumach, który ciągle przypomina mu jej zapach. I pierścionek zaręczynowy… Którego nie zdążył jej dać. Z kamieniem księżycowym. Był tak dumny z siebie, że wymyślił dla niej coś tak oryginalnego, a ona nawet o tym się nie dowiedziała… Nikt zresztą o nim nie wie. Ani o tym, że planował prosić ją o rękę. To jego gorzka tajemnica.
Odeszła do innego. Z tym innym zaszła w ciążę miesiąc po odejściu od niego. I wzięła ślub prawie od razu gdy się o tym dowiedziała. Przed wyjściem za nieznanym wtedy życiem, przytuliła mocno mojego kolegę, i powiedziała, że będzie zawsze pamiętać, że było cudownie, ale nie umie nie lecieć za swoimi nowymi marzeniami, bo przeprasza, one pofrunęły gdzie indziej. A ona nigdy po Ziemi nie stąpała. Nie próbował nawet jej tego wytknąć. Po prostu wiedział, że tak już jest z ptakami. Muszą latać.
Ten pierścionek boli go najbardziej.
Jak łatwo jest wszystko utracić? Biedak dojrzał cudowność jego rutyny doczesnej, tego czaru, który towarzyszył jego dziewczynie, wtedy gdy odeszła. Z jej papilotami, wiecznie pałętającymi się do tej pory po łazience. I z jej wielością kosmetyków, które kiedyś go drażniły, bo nie mógł wśród nich doszukać się chociażby swojego antyperspirantu. I z jej stanikami, które lubiła wieszać na klamkach drzwi, twierdząc, że w szufladzie się wygniotą, a jego wprawiały w konsternację. I z jej serduszkami – zawieszkami i ozdóbkami różnego rodzaju zawsze tego samego kształtu zakręconego symbolizującego miłość, bo tak to kochała, i siała po domu, jakby wylatywały jej spod z rękawów jej seksownych bluzeczek.
Gdy rzeczywistość odebrała mu ją, tak samo przestały być rzeczywiste i te kształty serduszkowate, bo zabrała je ze sobą do nowego faceta, którego wzrok teraz jest karmiony jej słodkim infantylizmem.
Jej głośny śmiech, który odbierał ciszy prawo do trwania, też został odrealniony. I jej płacz, ten uroczy płacz nad złamanym skrzydłem ptaka, którego zobaczyła na ulicy, i wbiegła cała płacząca do jego domu pełnego jej staników i serduszek. Wtedy jego ramiona koiły jej ból, on czuł się wtedy taki silny i potrzebny. I tuląc jej drżenie chlipiące, obiecywał sobie, że nie pozwoli jej nigdy samej cierpieć nad tym czy innym złamanym skrzydłem. Dostrzegał piękno w tym, że ona każdy ból widzi i przywdziewa empatycznie na swoje małe ramiona nie umiejąc się rozstać z czyimiś problemami. One bolały ją tak dotkliwie, i choć to głupie, a przy okazji tragiczne, to przepiękne.
Dziewczyna ta nie jawi mu się tylko jako zjawa efemeryczna, tylko dzięki temu prozaicznemu zamknięciu jej w średniej wielkości słoiku ustawionym na szafie. Dzięki temu nie wydaje mu się tak odległe to, że ona naprawdę spała tu obok niego, w jego łóżku, i kąpała się w jego wannie w ogromie piany, znad której ledwo było widać jej najpiękniejsze na świecie oczy. I że jadła z nim śniadanie przy tym stole w kuchni, i z tych talerzy, które teraz bez jej dotyku są jak eksponaty w muzeum. Tak jak i on. Bez jej dotyku czuje się zakurzony, zapomniany, pozostawiony w historii, z której nie umie się wydobyć.
Wszystko jest takie jakiś smutne bez jej głosu, bez jej śpiewu do jej ukochanych piosenek, i ciągłego pogłaśniania muzyki, i skakania ze szczęścia, gdy powiedział jej, że chce z nią jechać na wakacje na jej wymarzoną Sycylię. I gdy całowała go jak dziecko sto razy po całej twarzy, gdy powiedział, że może przygarnąć psa, którego znalazła zmarzniętego pod ich blokiem. I jej łzy, które skapywały na jego łóżko. Ma ciągle gdzieś czarny ślad po jej tuszu na zagłówku, i nie zamierza go nigdy zmywać, bo chce mieć ciągłe dowody, że to co było między nimi było realne. Że jej obecność, i jej emocje były tutaj właśnie, i on tej energii nie umie wypędzić z tego domu. To ciągle jest jej dom… Zostawiła mu na pocieszenie psa ukochanego, płacząc, że nie odbierze mu chociaż tej miłości, która jest stała w tym zwierzęciu stworzonym do wierności. I on razem z tym psem ciągle kochają ją tak samo. I czekają pod drzwiami, nasłuchując jej wiecznie szybkich i potykających się w tym ciągłym jej pośpiechu odgłosów szpilek.