Pod koniec lata, gdy było dosyć ciepło na dworze, byłam na spacerze z dziećmi w Parku Oliwskim w Gdańsku. Nie lubię za bardzo tam chodzić, bo nie można formalnie tam biegać po trawie, a moje potomstwo jest tego żądne (…)
Jest tam pięknie, to nie ulega wątpliwości, ale co mi z takiego piękna, w które się nie można wtopić zmysłami? Gołą stopą, albo tyłkiem jeśli zajdzie potrzeba obcowania z trawą – dotykania jej, leżenia czy siedzenia na niej, wdychania jej woni, jak i woni kwiatów, które równo posadzone w przesadnym porządku charakterystycznym dla tego parku, zdobią gdańską rzeczywistość.
Szłam, czy też raczej, biegłam po ścieżce za dzieciakami, które goniły motyle i wypatrywały żab, aż wreszcie musiałam przystanąć, gdy najmłodsze dziecko zawołało, że ma piasek w butach. Kucnęłam przy małej, żeby jej pomóc wysypać ten piasek kilka metrów od mostka nad wodospadem, na którym siedziała jakaś para. Poczułam, że jestem niestosownie blisko tej pary, bo dziewczyna tonęła we łzach, a chłopak obok niej widać, że był zakłopotany bólem dziewczyny, ale oboje byli wyłączeni ze świata, tak jakby grali w filmie, nie zdając sobie sprawy z publiczności, albo pomijając inne istnienia ludzkie ze swojej świadomości. Wcale ich nie interesowali przechodnie, a było ich w miarę dużo tego słonecznego popołudnia odchodzącego lata.
– Nie możemy być razem. Po prostu nie możemy – zaklinał się chłopak – Znajdziesz kogoś innego. Lepszego. I będziesz szczęśliwsza. „Ty i ja” nie ma sensu. Ty musisz swoje rzeczy poukładać, ja swoje – tłumaczył chłopak z wyraźnie obolałą miną, tak jakby to co mówił było wymuszane skierowanym do niego pistoletem.
– Nie wszystko musi mieć sens… Wszystko się samo poukłada… Co tu układać? – chlipała dziewczyna starając się schować swoje oczy, wymawiając te słowa w dłonie, jakby nie pozwalając się wychylać ze swoim bólem do chłopaka zza swoich palców, jakby chciała zatrzymać te słowa dla siebie, a jednak nie umiejąc tego schować wystarczająco dobrze, bo wypadały jej jakby te słowa spomiędzy pierścionków razem z przezroczystymi łzami – nie będę szczęśliwa bez ciebie. Nie oszukam siebie kimś innym – też zaklinała rzeczywistość na swój sposób. Jej wnętrze czuło przymus ekspresji tych możliwe że ostatnich tchnień jej wyrazów w otoczeniu jego woni. Wdychała ją chlipiąc, jakby wiedząc, że tylko tą wonią może oddychać pełną piersią, i że nigdy już nie będzie naprawdę oddychała, gdy on odejdzie. Czuła jego ciepło, tę energię, która potrzebna jest jej do życia, i nie mogła pojąć, że on ją chce oddać innym. I oskarża ją o to, że zabiera mu czas, że zabiera mu życie, jak to odczytywałam z jego słów, gdy ściszonym głosem, zdającym sobie sprawę z bólu, jaki wywołuje powiedział:
– Nie możemy się już ani spotykać, ani do siebie już pisać. Nie możemy ciągle o sobie myśleć. Tracimy życie na tym… Ty masz swoje kłopoty, ja swoje – pomyślałam wtedy, że często nam się mylnie wydaje, że na coś tracimy czas, a przecież tak naprawdę poświęcamy go zyskując nową jakość; nowe doznania; nowe życie właśnie… Ale on widocznie jeszcze tego nie rozumiał.
Jakby zaprzeczając swoim słowom przytulił ją. Złapał jej dłonie. I delikatnie pocałował… Nie opierała się, była bezsilna, prawie omdlała. Miałam wrażenie, że chłopak zaraz wstanie i ją zostawi taką obolałą, że to jego ostatnie pożegnanie z jej zmysłami, z jej zapachem, miękkością i chciwością ust, przerywanym oddechem powstrzymywanym szlochem. CHCIAŁ JĄ ZOSTAWIĆ, ALE NIE UMIAŁ PUŚCIĆ… A jej dłonie i usta jak macki wkleiły się w jego ciało. Widziałam jak nie mogą oderwać ust od siebie, i jak jej palce wędrują po jego dłoniach, nadgarstkach, przedramionach, delikatnie, powoli, nie chcąc go odstraszyć, pragnąc jednak zapamiętać dotykiem kształt jego ciała. I nagle oderwał się od niej, odsunął patrząc w stronę zachodzącego słońca. Jej ręce zostały w bezruchu zawieszone w powietrzu jakby łapały to, co przed chwilą było jeszcze obecne. Miała zamknięte oczy, jakby nie godząc się na pozostawiony rzeczywistości obraz.
Sama wreszcie wyprostowałam się z mojego klęku nad moją córką zajętą rysowaniem patykiem po piasku. Do tej pory bezmyślnie nad nią tkwiłam nie mogąc przestać się przyglądać bolesnej historii, która rozgrywała się obok mnie. Starsze dzieciaki cały ten czas bawiły się przy wodospadzie rzucając do wody kamykami, nieświadome jakie są szczęśliwe w swojej beztrosce.
Jak ja współczułam tej dziewczynie… Czułam jej niemoc, jaka ją musiała opanować, gdy ktoś ją zostawia, a ona nic nie może na to poradzić. Ona wie, że nikogo już tak nie pokocha, a ten ktoś chce oderwać jej uczucia od swojej osoby i zapomnieć ją. To jego pragnienie… A to odrywanie się od jej pragnień boli tak jakby macki ktoś odrywał, macki, które już były przyrośnięte do tej drugiej osoby, i teraz leci z nich nietamowalna krew. A z bólu nad tym oderwaniem, nietamowalne łzy…
Nagle obok nich stanął żul. Zagadał chłopaka zupełnie nie zważając na niestosowność sytuacji, groteskowo wkraczając w ich dramatyczną sytuację:
– Panie złoty, ma pan papieroska?
Chłopak wyciągnął z plecaka paczkę Marlboro, i całą wręczył żulowi.
– Proszę – i dodał jeszcze czarną zapalniczkę nie przyglądając się facetowi.
Żul był przewzruszony.
– Dziękuję! Jak dobry pan jest! I w ogóle cudowna z was para. Kochajcie się!!! Kochajcie się całe życie! – rzucił na odchodne wesoło człapiąc dalej i cicho dodał, jak to czasem żule mają w zwyczaju, rozczulając się nad sobą – nie skończcie jak ja, samotny, bezdomny, bez nadziei na lepszą przyszłość…
Dziewczyna po przemowie żula spojrzała ze smutkiem na swojego chłopaka szukając w nim resztek nadziei, że może ten zewnętrzny znak zmienił jego nastawienie. I znów spuściła te smutne oczy w dół, gdy zdała sobie sprawę, że już nic nie pomoże, że jest jak zaklęty, a jego zimne oczy są wbite w ich nieistniejącą przyszłość, malując się w nich pustką. I znów zobaczyłam jak biedna chowa w dłoniach twarz krwawiącą łzami. Chłopak już się nie tłumaczył. Ona też już nic nie mówiła. Siedzieli jak smutne posągi z wizją rozstania. Obje wyglądali na rozdartych. Ale on miał jakiś plan. Czy ten plan był wart tego obopólnego bólu?
Do tej pory się zastanawiam. Tak samo nad tym, jak się potoczyły ich losy. I nad tym, czy magiczne życzenie żula nie wpłynęło może na nich. Ta smutna dziewczyna chciała oddać wszystko, ale jej macki zostały odcięte przez kogoś kto nie chciał przyjąć jej mackowatości. Kto wolał nie czuć ciepła i miłości. Kto wolał szukać czegoś, kogoś, sam zdobywać, i nie czuć się zdobytym, nie mieć poczucia bycia namacalnym, określonym czyimś dotykiem, i zamkniętym w tych spragnionych dotyku dłoniach.
***
Od tamtej napotkanej sytuacji, każdy mój spacer po Parku Oliwskim to ożywienie wspomnień. Ostatnio mnie zdławiło pewne zjawisko – zobaczyłam faceta przypominającego mi toczka w toczkę żula, który poprosił o papierosy tego chłopaka. Tylko teraz ten facet wyglądał przykładnie: miał garnitur, nienaganny beret, był ogolony i zadbany. Przyglądałam mu się napastliwie upewniając swoje oczy nieomylnością, kiedy on wyjął papierosa. Papierosa marki MARLBORO. I odpalił go CZARNĄ ZAPALNICZKĄ… Taką samą jaką wręczał mu chłopak rozstający się ze swoją ukochaną…
Można uwierzyć w takiej sytuacji w zjawisko nadprzyrodzone. Że to Anioł na przykład. Taka myśl oczywiście mi przeszła przez głowę. Ale może jednak jest inaczej? Może coś sprawiło, że żul zaczął żyć nowym życiem? Nowym, dobrym, szczęśliwym? Może dobro które zasiał, wróciło po prostu do niego? Tak jak to zazwyczaj bywa.
Mam nadzieję, że jego słowa były magiczne… Bo magia, tak samo jak dobro, też do nas wraca. I DZIAŁA. NAPRAWDĘ DZIAŁA. Nawet gdy się przed nią wzbraniamy.